[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Otaczało mnie coś cudownie miękkiego, skórę muskały czyjeś dłonie.
Chciałam podnieść powieki, ale wydały mi się ciężkie, jakby leżały na nich kamienie.
Orzezwiający powiew rozrzucił mi włosy. Jeszcze raz zmusiłam się do otworzenia
oczu. Zamrugałam. Oczy poraziło ostre światło.
Zacisnęłam powieki i poczułam łzy spływające po policzkach. Tym razem
ostrożniej rozchyliłam powieki, pozwalając dostosować się zrenicom do zalewającej
mnie jasności. Ciało miałam ciężkie i jakby bezwładne, szyję sztywną, a głowę
pękającą z bólu, jakby ktoś nałożył mi żeliwny kocioł zamiast włosów.
Oswoiłam się z rażącym światłem wypełniającym pomieszczenie. Pokój,
znacznych rozmiarów, wychodził wprost na dwór. Zciany zwężały się ku górze,
przybierając kształt trapezu. Taką samą figurę geometryczną stanowiły okna
pozbawione szyb. To przez nie do środka wdzierały się promienie słońca, które
następnie załamywały się na substancji pokrywającej ściany. Tą substancją było złoto.
Znowu ktoś dotknął mojej ręki. Zabolało, więc instynkt kazał mi ją odsunąć.
Nie potrafiłam. Odwróciłam głowę i zobaczyłam kobietę, okładającą mi przedramię
zieloną pastą. Maz była chłodna, co przyniosło chwilową ulgę. Mięśnie w ręce
pulsowały, targane falami skurczów. Nie pamiętam, jak bardzo bolało, bo straciłam
świadomość.
Ocknęłam się ponownie, gdy czyjeś palce gładziły mój policzek. Zobaczyłam
uśmiechniętą dziewczynę. Cofnęła rękę i powiedziała parę słów w nieznanym mi
języku. Brzmiał na przemian nosowo i gardłowo, nie dało się rozróżnić wyrazów.
Znowu uśmiechnęłam się, na tyle, na ile pozwalało mi zmęczenie. Dziewczyna
odpowiedziała tym samym, kontynuując szczebiotanie w dziwnym narzeczu. Wyszła
na chwilę z pokoju, ciągnąc za sobą odgłos brzęczących blaszek, które w całości
pokrywały jej ubranie, przypominające prostą tunikę. Blaszki były złote. Dziewczyna
była niewiarygodnie piękna. Jej piękno leżało w egzotycznej urodzie i włosach
ciemnych jak bazalt. Chodziła w sandałach z rzemieni. Paski skóry, oplatające kostkę,
ciążyły od turkusów. Kolor kamieni podkreślał orzechową karnację młodej kobiety.
Wróciła z miseczką parującego jedzenia, wykonaną ze złotego kruszcu.
Pomogła mi usiąść na posłaniu i nakarmiła gotowaną kukurydzą. Dużo mówiła, ale
nic nie rozumiałam i coraz bardziej bałam się. Gdy skończyłam jeść, zadbała, żebym
wygodnie ułożyła się, otoczona fałdami miękkiej tkaniny, przyjemnej w dotyku
niczym jedwabna satyna. Pózniej przyniosła złotą miednicę. Przy pomocy kawałka
materiału zmyła z przedramienia zieloną maz. Chciałam zobaczyć rękę, lecz
stanowczym ruchem kazała mi patrzeć w drugą stronę. Za chwilę na ręce znalazła się
nowa warstwa roślinnej pasty.
Pokazałam na przedramię. W odpowiedzi usłyszałam potok nieznanych słów.
Dziewczyna raz jeszcze opuściła pomieszczenie, a pojawiwszy się z
powrotem, trzymała węża odlanego ze złota. Przytknęła przedmiot do mojej ręki.
Zrozumiałam, że wie, dlaczego zachorowałam. Pózniej zostałam sama. Zasnęłam.
O zmierzchu do sali przyszło kilka kobiet w różnym wieku. Były bardzo
eleganckie, w złotych szatach z ozdobami z szafirów i turkusów. Przyglądały mi się
przez bardzo długi czas. Po kolei dotykały mojej twarzy. Następnie dziewczyna, która
wcześniej mnie pielęgnowała, odsłoniła lekko mój dekolt. Ostatnie pomruki słońca,
wydobyły z zawieszki, którą miałam na szyi, żywe iskierki. Austriacki kryształ mienił
się wszystkimi kolorami tęczy. Kobiety przyglądały się temu z zaciekawieniem, może
nawet lękiem, bo żadna nie odważyła się złapać wisiorka w palce. Pojęłam, że ich
stroje, choć warte w cywilizowanym świecie fortunę, były ubogie w szlifowane
kamienie. Tak, ludzie ci posiadali niewyobrażalne bogactwo, ale najwyrazniej nie
znali sztuki obróbki kamieni. Zachwycali się zwykłym szkiełkiem, nie żadnym
brylantem czy nawet cyrkonią, bo widzieli coś podobnego pierwszy raz w życiu.
Dziewczyna przykryła mnie, uprzednio dotknąwszy moich ramion, nóg i
brzucha, jakby sprawdzała, czy nie mam temperatury.
Kobiety odeszły, zanim zupełnie ściemniło się. Miałam okazję, by rozejrzeć
się. Wystarczyło tylko wstać z posłania i przejść parę kroków do drzwi lub okna.
Problem w tym, że kości zesztywniały mi od leżenia, a zakwasy w mięśniach nie
ułatwiały rozruszania stawów. %7łeby krócej odczuwać ból, pospiesznie podniosłam się
i stanęłam na półsztywnych nogach. Na nic się to nie zdało, bo nim minęło parę
sekund, zamroczona upadłam na posłanie. Ogarnęła mnie fala gorąca, zalał lodowaty
pot. Mroczki znikły sprzed oczu. Usiadłam na skraju posłania i wytężając wzrok,
postarałam się dostrzec zarysy przedmiotów niknących w szarówce. W niszach
prężyły się posągi wielkości dziecka. Księżyc wydobywał na nich metaliczny połysk,
ponieważ starannie je wypolerowano. Owinęłam się materiałem z posłania, jakby
rodzajem kołdry i powoli podniosłam się. Nie zakręciło mi się w głowie, więc
zrobiłam pierwszy krok, pózniej drugi i następne. Ostrożnie wychyliłam się za okno.
Doznałam rozczarowania, bo moim oczom ukazał się mur. Biegła pod nim wąska
uliczka, ale nie miałam odwagi wyjść na zewnątrz.
Pomijając opuchniętą rękę, byłam sprawna. Co prawda nie mogłam popisać się
najlepszą kondycją ale i tak mogłoby być gorzej. Przecież żyłam! Właśnie... Gdzie ja
jestem? Co się stało? Jak mam stąd uciec? Czy ja śnię? - przewinęło mi się przez
głowę kilka pytań. Poczłapałam do posłania. Uszczypnęłam się w nogę najmocniej,
jak potrafiłam. Pisnęłam.
- Więc to nie sen - zapewniłam się na głos, lecz nadal nie miałam pewności,
czy otaczający mnie świat nie jest wytworem wyobrazni. - Trzeba działać, trzeba
zrobić plan...
Położyłam się na boku i myśląc, obserwowałam księżyc. Był moim jedynym
towarzyszem. Znaliśmy się od dawna. Nie przypuszczałam nigdy, że pewnego dnia
jego pełna, srebrzysta facjata będzie moim najlepszym przyjacielem. Dodawał mi
otuchy i przypominał, że gdzieś na drugim końcu świata mam dom. Dom, do którego
pragnęłam wrócić za wszelką cenę. Osłabiona, poddałam się w walce z zamykającymi
siÄ™ powiekami.
Poranny posiłek, przyniesiony przez znajomą dziewczynę, był bardziej
urozmaicony w stosunku do poprzedniego. Zjadłam ziemniaki - słodkie w smaku,
więc odrobinę mdłe, kawałek mięsa - nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to pieczony
wąż, i banana. Gdy złota taca z resztkami posiłku została wyniesiona przez służącą
piękna towarzyszka pomogła mi założyć tunikę, podobną do tej, którą miała pod
warstwą ozdób. Tunika nie miała rękawów, mimo to resztki zielonej maści, których
jeszcze nie wytarłam w nakrycie posłania, znalazły się na materiale.
Stanęłam przed dziewczyną i wskazałam na siebie.
- Zo - sia - powiedziałam powoli i wyraznie. Powtórzyłam parę razy, aż
uśmiechnęła się i spróbowała mnie naśladować.
- Toctollo - tym razem ona zabrała głos. Kalecząc, zmierzyłam się z wymową
jej imienia. Wyszło mi całkiem dobrze, bo ucieszyła się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]