[ Pobierz całość w formacie PDF ]
będzie źle.
Jesień i zima były najcięższym okresem dla wszystkich mieszkańców
Haugsetvolden, a zwłaszcza dla Anny, która rano i wieczorem musiała
pomagać niedołężnej Tyri w domowej robocie, a przez cały dzień pracować
w gospodarstwie na równi z mężczyznami. Od końca października do
późnego listopada przebywała w górach niedaleko Svalåsen i Svalskaret,
zbierając mech i przygotowując go do transportu. Każdy ładunek ważył
około trzystu kilogramów, zazwyczaj pakowała Anna osiem do dziesięciu
ładunków dziennie.
– Mech zbierałam po prostu widłami, a następnie w koszu na plecach
znosiłam do miejsca, gdzie zawczasu przygotowany był podkład,
potem zaś przez całą zimę woziłam mech z gór. Zwózkę trzeba było
dobrze przygotować, dlatego też na kilka dni przedtem zarzucałam na
ramię śniegołazy i ruszałam na nartach w las. Samotnie przeprawiałam
się przez błota, nieraz przyszło mi człapać po kostki w wodzie przez
mokry śnieg. Czasami ciemniało mi już w oczach, wiedziałam jednak,
że muszę iść dalej – od tego bowiem zależało, czy ludzie i zwierzęta
w Haugsetvolden przetrzymają zimę. A gdy wreszcie przyszedł mróz, i
droga, którą wydeptywałam przez moczary nadawała się do przejazdu,
czułam odrobinę ulgi i zadowolenia.
Najtrudniejsze dni nadchodziły dopiero wtedy, gdy spadł śnieg;
zdarzało się, iż napadało tak dużo, że koń zapadał się aż po brzuch.
Często trzeba było iść przodem z siekierą i wycinać pniaki, które stały na
przeszkodzie. Nieraz, gdy koń utknął w zaspie, zmęczony i zlany potem,
musiałam go odkopywać, by mógł ruszyć dalej, lecz wkrótce znowu
powtarzało się to samo – koń grzązł na nowo w zaspie z całym ładunkiem,
albo przewracał się po prostu, więc od początku trzeba było odgarniać
śnieg i na dodatek wciągać konia na właściwy tor.
Zawsze, gdy pomyślałam, że koniowi jest jeszcze ciężej niż mnie,
czułam się pokrzepiona. Ten, kto ma konia za towarzysza pracy i kto lubi
zwierzęta, nauczy się być silnym i wytrzymałym w trudnych sytuacjach.
Jak mogłam, oszczędzałam Siwka i dbałam o niego nie gorzej niż o własne
dziecko, razem stawialiśmy czoła przeciwnościom i niebezpieczeństwom.
Muszę też przyznać, że kiedy było szczególnie niebezpiecznie, nie
potrafiłam odpędzić myśli o tym, co stało się z Hallsteinen Nyvollem
z Narbuvoll. Pewnego razu, gdy samotnie pojechał w góry po mech,
przygnieciony został przez ciężki ładunek i znaleziono go już nieżywego,
a przemarznięty koń stał w zaspie ze smutno zwieszonym łbem.
Ja też często sama, z koniem zaprzężonym do sań, wyprawiałam się
w góry. Gdy w końcu października trzeba było zwozić mech, musieliśmy
podołać we dwoje z Siwkiem, gdyż Johan zajęty był przy połowach na
Istersjøen. Zgarniałam mech prosto do sań i udeptywałam z całych sił,
żeby zmieścić jak najwięcej. Nie było mowy o powrocie z niewielkim
ładunkiem – Tyri patrzyłaby krzywo i na mnie, i na Siwka. Miałam
wrażenie, że koń mnie rozumiał, bo za każdym razem, kiedy udeptywałam
mech, kiwał wesoło i zachęcająco łbem, jakby chciał powiedzieć:
„Upychaj, Anno, upychaj, kilka łopat więcej, to dla nas fraszka!”
Mimo że dobrze znałam góry, nie zawsze bywałam pewna, czy
obrałam właściwy kierunek, zwłaszcza jeśli śnieg spadł nagle i odmienił
krajobraz. Nawet wtedy, kiedy niepogoda zaskakiwała mnie w drodze po
mech, nie śmiałabym zawrócić – ludzie w Haugsetvolden mieliby mi to
z pewnością za złe. W takie dni dobrze było mieć ze sobą siekierę, którą
nacinałam drzewa w lesie, zabezpieczając sobie w ten sposób odwrót.
Nieraz potem błogosławiłam własną przezorność, odnajdując jasne znaki
na pniach drzew. Dzięki nim czułam się bezpieczniej, gdy powracałam do
Haugsetvolden o zmroku.
Z wypraw po mech wracałam przemoczona i wyczerpana, a
kiedy odstawiałam już Siwka do stajni, ogarniało mnie zaraz uczucie
samotności. Zrezygnowana myślałam, że koń jest jedyną istotą, na którą
naprawdę mogę liczyć. Lecz nawet w takich chwilach nie poddawałam
się zupełnie, miałam swoje powody do zadowolenia. Cieszyłam się za
każdym razem, gdy mogłam podrzucić bydłu własnoręcznie uzbierany
mech. Uważałam za błogosławieństwo losu, że to właśnie mnie dane było
zbierać i zwozić ten mech, bez którego nie mogłyby się obyć zwierzęta
stojące u żłobu w ubogiej oborze w Haugsetvolden. Muszę też wyznać,
że nie znam milszego ciepła jak to, które przenikało do mnie od krowiego
cielska przez ciężkie z wilgoci łachmany. Codziennie, gdy po wieczornym
obrządku zamykałam drzwi obory, miałam pewność, że minął jeszcze
jeden dobry, pożytecznie spędzony dzień.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]