[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie było tam nikogo, kto pomógłby mi w grzebaniu umarłych.
Jeszcze przed południem udało mi się przeciągnąć ciała moich krewnych do krypty, dokąd
zrzucałem je bezceremonialnie jedno po drugim, tak że toczyły się po schodach w dół. Ułożyłem
je potem starannie obok siebie.
Praca ta okazała się nader wyczerpująca. Poprawiając ułożenie ciał moich bliskich, byłem
wielokroć bliski omdlenia, zwłaszcza wtedy, gdy przyszła kolej na ojca.
Miałem świadomość, że wszystkich pochować nie zdołam. Było to po prostu
niewykonalne. Poza tym napastnicy mogli tu przybyć ponownie - przecież wiedzieli, że ja
przeżyłem - a za świadka mógł posłużyć im zakapturzony morderca, ów demon pod postacią
człowieka, który tak bestialsko pozbawił życia mojego brata i siostrę.
Zastanawiałem się też, jaką rolę odgrywał ten anioł śmierci, ta wytworna Urszula o niemal
zupełnie białym licu, długiej szyi i pochyłych ramionach. Być może ona sama powróci tu, aby
pomścić zadaną jej przeze mnie zniewagę.
Musiałem opuścić nasze górskie zamczysko. Instynkt podpowiadał mi, że owych postaci
już w pobliżu nie było. Zwiadczyła o tym tchnąca zdrowiem aura serdecznie i ciepło świecącego
słońca, a z drugiej strony - widziałem przecież, jak oboje uciekają, no i słyszałem, jak pogwizdują
do siebie porozumiewawczo. Poza tym dotarły też do mnie złowieszcze słowa owego
demonicznego mężczyzny, nakazujące Urszuli większy pośpiech.
Nie - to wszystko działo się wyłącznie pod osłoną nocy. Miałem więc dość czasu, żeby
wejść na najwyższą wieżę i rozejrzeć się nieco po okolicy.
Co też uczyniłem. Upewniłem się tym samym, że w pobliżu nie ma żywej duszy, a zatem
nikt nie widział dymu z płonących u nas drewnianych podłóg i mebli. Jakom już wspomniał,
najbliższy zamek stanowił ruinę, położone zaś niżej wioski dawno już opustoszały.
Najbliższa osada oddalona była o cały dzień pieszej wędrówki, toteż nie mogłem już za
bardzo zwlekać, chcąc przed nastaniem zmroku znalezć dla siebie jakieś schronienie.
Dręczyły mnie setki myśli. Zbyt wiele wiedziałem. Byłem zaledwie chłopcem - nie mogłem
jeszcze uchodzić za mężczyznę! Dysponowałem wprawdzie złożonym we florenckich bankach
majątkiem, lecz konna podróż do tego miasta zajęłaby mi cały tydzień! Osaczały mnie demony,
którym wolno było jednakże przekroczyć próg kościoła. Zabito Fra Diamonte. W końcu ostała się
we mnie tylko jedna myśl. Wendeta. Postanowiłem się pomścić - odnalezć ich i dokonać zemsty.
A jeśli stworom tym nie wolno wystawiać się na działanie światła słonecznego, to spożytkuję ten
fakt w sposób korzystny dla mnie! Tak właśnie uczynię. Zrobię to dla Bartoli, dla Mattea, dla
mojej matki i ojca; a nawet dla najmniej znaczącego dziecka, które uprowadzono z mojej góry.
Otóż to - zabrali dzieci. Sprawdziłem to tuż przed opuszczeniem rodzinnych murów,
albowiem myśl ta pośród wszystkich mych trosk pojawiła się we mnie dość pózno. No i proszę -
ani trochę się nie omyliłem. Nie znalazłem mianowicie ani jednego martwego dziecka, jedynie
ciała chłopców w moim wieku. Wszyscy zatem ode mnie młodsi zostali stąd uprowadzeni.
W jakim celu? Co miało ich spotkać? Na samą myśl o tym wpadałem w furię.
Stałbym tak dalej w oknie tej wieży, zaciskając pięści ze złości, przysięgając nieuchronną
wendetę, gdyby uwagi mej nie odwrócił widok nad wyraz pożądany. Po najbliższej z dolin
chodziły otóż trzy należące do mnie konie, jakby czekały, aż przyzwę je ku sobie.
Miałem zatem dorodnego wierzchowca, który jeszcze przed nastaniem zmroku zdoła mnie
zawiezć do ludzkiej osady. Nie znałem górzystych terenów leżących na północ od zamku, gdzie
znajdowało się ponoć małe miasteczko. To tam musiałem szukać schronienia; to tam musiałem
dotrzeć do jakiegoś rozumnego księdza, który wiedział co nieco o demonach.
Ostatnie moje zadanie haniebne było odrażające, lecz tak czy owak musiałem je wykonać.
Zebrałem mianowicie wszystkie kosztowności, jakie zdołałem ze sobą unieść.
Najpierw poszedłem do swojej komnaty i - jakby nic się tego dnia nie wydarzyło - ubrałem
się w strój myśliwski z zielonego jedwabiu i aksamitu, włożyłem wysokie buty i rękawiczki.
Wziąłem następnie skórzane torby, które mogłem przytroczyć do siodła, i udałem się do krypty.
Tam zaś ze swoich rodziców, cioć i wujów pozdejmowałem drogocenne pierścienie, naszyjniki,
broszki oraz klamry ze złota i srebra, które przywieziono tu z Ziemi Zwiętej. Dopomóż mi, Boże.
Sakiewkę wypełniłem wszystkimi złotymi dukatami i florenami, jakie udało mi się znalezć
w kufrach ojca. Czułem się jak złodziej okradający umarłych. Uniosłem z trudem pękate torby i
poszedłem osiodłać swojego wierzchowca, aby - już uzbrojony, odziany w obszytą norkami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]