[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sztywną pozę.
Wszystko tkwiło w jaskrawej oczywistości, nieruchomy król i królowa na tronie,
wymyślne postacie, utrwalone w lapis lazuli na złotych mozaikach.
Poczułam bolesne szarpnięcie, jak gdyby ktoś dzgnął mnie w serce, w łono.
- Mariusz! - zawołałam. Wyniósł mnie z komnaty.
- Nie, chcę klęknąć u jej stóp - oponowałam.
Ból zaparł mi dech w piersiach. Starałam się nie krzyczeć. Ach, przed chwilą odrodził
się świat. A teraz takie katusze.
Położył mnie na wysokiej trawie, miażdżąc jej zdzbła. Fala gorzkiego, organicznego
płynu chlusnęła z łona, dotarła nawet do ust. Tuż obok siebie widziałam kwiaty. Widziałam
przychylne niebo, barwne jak w wizji. Ból był nie do opisania.
Wiedziałam już, dlaczego Mariusz wyniósł mnie z sanktuarium.
Otarłam policzki. Nie mogłam znieść tego odoru. Ból pochłaniał mnie całą. Usiłowałam
zobaczyć to, co mi wyjawiła bogini, przypomnieć sobie jej słowa, lecz ból stanowił zbyt wielką
przeszkodę.
- Mariusz! - zawołałam.
Przywarł do mnie, całował po policzkach.
- Zaczerpnij ze mnie - powiedział - pij, dopóki ból nie ustąpi. To tylko umieranie ciała,
pij. Pandoro, jesteś nieśmiertelna.
- Napełnij mnie, wez mnie. - Sięgnęłam mu między nogi.
- To nie ma już znaczenia.
Ale organ, który na wieki utracił bóg Ozyrys, był twardy. Wprowadziłam go do swojego
ciała. Potem piłam, a gdy po dłuższej chwili poczułam na szyi zęby Mariusza, gdy zaczął
czerpać nową mieszankę, która napełniała mi żyły, gdy ssał jak dziecko, poznałam wszystkie
jego tajemnice w jednym, pozbawionym znaczenia błysku.
Miał rację. Niższe organy były nieistotne. Karmił się mną. Ja syciłam się nim. Tak
wyglądały nasze zaślubiny. Wokół nas trawa kołysała się na delikatnym wietrze, tworząc
majestatyczne łoże nowożeńców, wreszcie zalał mnie aromat zieleni.
Ból minął. Wyciągnęłam rękę i poczułam miękkość kwiatów.
Zerwał ze mnie zbrukane szaty i podniósł mnie. Poszliśmy do marmurowego basenu,
gdzie stała Wenus, wiecznie pochylona i z jedną nogą nad chłodną wodą.
- Pandoro! - szepnął.
Chłopcy czekali z boków, podsuwając mu dzbany.
Zaczerpnął wody i oblał mnie. Czułam pod nogami płytki na dnie basenu. Jeszcze nigdy
nie doświadczyłam takiego uczucia jak wtedy, gdy spływała po mnie woda! Obmył mnie
kolejny rozkoszny dzban. Przez chwilę czułam strach przed nawrotem bólu, ale nic takiego się
nie zdarzyło.
- Kocham cię całym sercem - powiedziałam. - Cała moja miłość należy do nich i do
ciebie, Mariuszu. Widzę w ciemności, przebijam wzrokiem głębokie cienie pod drzewami.
Mariusz mnie objął. Chłopcy powoli nas obmywali, zanurzając dzbany i lejąc na nas
srebrzystą wodę.
- Ach, być tutaj z tobą - zawołał Mariusz. - Mieć cię przy sobie; być nie samemu, a z
tobą, z całego świata właśnie z tobą. Tobą. - Odsunął się i ogarnęłam go pełnym uwielbienia
wzrokiem, dotknęłam jego długich, splątanych, nieludzkich włosów. Cały lśnił od kropel.
- Tak - rzekłam - ona właśnie tego pragnęła. Zesztywniał. Wykrzywił twarz w grymasie.
Wpił we mnie wzrok. Coś zmieniło się na gorsze. Czułam to.
- Co takiego? - zapytał.
- Pragnęła tego. Jasno ukazała mi to w wizjach. Chciała, żebym przerwała twoją
samotność.
Odstąpił krok. Czy się gniewał?
- Mariuszu, co ci jest? Nie rozumiesz, czego dokonała? Zrobił jeszcze jeden krok do
tyłu.
- Nie wiedziałeś, że wszystko do tego zmierza? - spytałam. Chłopcy podsunęli ręczniki.
Mariusz wziął jeden i wytarł sobie twarz i włosy.
Poszłam w jego ślady.
Był wściekły. Trząsł się w gniewie.
Była to chwila przesycona niewytłumaczalną mieszaniną grozy i piękna - jego białe
ciało, drżące lustro wody, blask świateł padający z otwartych drzwi domu, a w górze gwiazdy,
jej gwiazdy. I Mariusz, zły, najeżony, z oczami miotającymi pioruny.
- Jestem teraz jej kapłanką - oznajmiłam - mam za zadanie przywrócić jej kult. Taka
jest jej wola. Ale przyprowadziła mnie tutaj także ze względu na ciebie, na twoją samotność.
Mariuszu, ja to wszystko zobaczyłam. Widziałam nasze zaślubiny w Rzymie, jak za dawnych
czasów, w otoczeniu rodzin. Ujrzałam jej wyznawców.
Był wyraznie przerażony.
Nie miałam ochoty oglądać go takim. Na pewno czegoś nie rozumiałam.
Weszłam na trawę. Pozwoliłam chłopcom się wytrzeć. Spojrzałam na gwiazdy. Willa,
mimo licznych lamp, wydawała się biedna i krucha, nieudana próba zaprowadzenia na świecie
porządku, która nie mogła się równać stworzeniu jednego zwykłego kwiatu.
- Ach, jaka piękna jest prosta noc - odezwałam się. - Chyba jej ubliżamy, mówiąc o
sensie i celu, gdy taka zwyczajna chwila jest pełna błogosławionego planu i spokoju. Wszystko
podąża swoim biegiem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]