[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szlaku.
Do ślepego końca, pomyślała Regan, przerywając połączenie.
33
Lem wskoczył do furgonetki i pognał przed siebie. Jedyną po-
ciechą była dla niego świadomość, że za jego drzewo wyznaczono
nagrodę, co oznaczało, że szuka go wiele osób. Nie dbał o to, czy
ktoś znajdzie świerk wcześniej i dostanie od Rockefeller Center
dziesięć tysięcy dolarów. On pragnął jedynie, by drzewo należące
do niego i Viddy, piękne jak z obrazka, pojechało zaznać chwały
do Nowego Jorku. Mógłby wówczas zobaczyć minę żony, kiedy
podczas wielkiej gali włączą światło i gałęzie zapłoną tysiącami
lampek.
Wyjechawszy z podwórza, Lem mocno nacisnął na gaz. Plano-
wał najpierw przejechać koło domu Wayne'a Covela i sprawdzić,
co się tam dzieje. Stamtąd miał jezdzić od farmy do farmy oraz zaj-
rzeć w kilka ślepych ulic na obrzeżach miasta, gdzie narciarze po-
budowali sobie domki. Wielu z nich pojawiało się dopiero po Zwię-
cie Dziękczynienia. Covel mógł zaprowadzić platformę Rockefeller
Center na którąś z tych dróg i po prostu tam zostawić. Nikt by jej
nie znalazł, chyba żeby jej szukano.
Lem włączył radio. Lokalna stacja nadawała wiadomości
o drzewie.
109
- Na miejscu Wayne'a Covela, gdybym nie miał nic wspólnego
ze zniknięciem świerka, zaskarżyłbym Lema Pickensa i oskubał ze
wszystkiego, co posiada - z każdego drzewa, jakie jeszcze pozosta-
ło na jego plantacji, każdego kurczaka w kurniku, każdej złotej ko-
ronki na zębach - gorączkował się prowadzący. - W tym kraju nie
wolno publicznie oczerniać ludzi i liczyć na bezkarność. Mamy tu
naszego eksperta od prawa...
Lekko zaniepokojony, Lem wyłączył radio.
- Wy tam nic nie wiecie o sprawiedliwości - wycedził przez zęby.
- Czasami człowiek po prostu musi wziąć sprawy w swoje ręce. Vid-
dy czeka na nasze drzewo. Nie mogę stać z założonymi rękami, aż
gliny je znajdą. Na pewno potrzebują jakiegoś głupiego nakazu, że-
by zerknąć do cudzej stodoły.
Przejechał wolno obok domu Wayne'a Covela. Na widok wiel-
kiego świerka na jego podwórku krew w nim zawrzała. Jeśli to drze-
wo stanie przed Rockefeller Center zamiast naszego, Viddy tego nie
przeżyje. Na podjezdzie Covela biwakowali dziennikarze. Lem za-
uważył, że wielu ludzi, których znał z miasta, kręciło się w pobliżu,
podziwiając drzewo Covela. Wiedział, że niektórzy z nich nie zno-
szą Wayne'a, ale po prostu chcieli zobaczyć swoje twarze w telewi-
zji. Lem uważał takie zachowanie za haniebne.
Za zakrętem dostrzegł auto poety. Trudno było przegapić tego
grata ze zderzakiem przywiązanym sznurkiem. Miał ochotę wypu-
ścić mu powietrze z kół. Jak ten wierszokleta śmiał marnować Vid-
dy wieczór, zanudzając ją na śmierć swoimi okropnymi wypocina-
mi? Miał nawet czelność rozdawać kopie tego wiersza o muszce
owocowej. Viddy opowiadała, że wciskał go, komu tylko się dało.
Lem nie zatrzymał się. Postanowił najpierw pojechać na obrze-
ża miasta. Nawet Covel nie byłby taki głupi, żeby ukryć drzewo
zbyt blisko swojego domu.
Przez następne półtorej godziny wędrował po całym Stowe, ła-
miąc zakaz wstępu na prywatny teren. Zaglądał do stodół, otwierał
drzwi, wspinał się do okien i zaglądał do środka, jeżeli był to jedy-
ny sposób, by sprawdzić budynek wystarczająco duży na ukrycie
ciężarówki z platformą. Zcigało go gdakanie drobiu, rżenie koni,
a raz nawet podwórzowy pies chciał mu się dobrać do łydek.
110
Zdążył zgłodnieć, ale nie mógł wrócić do domu. Nie zamierzał
stawiać czoła Viddy, dopóki nie znajdzie drzewa. Wrócił do furgo-
netki i włączył radio, chcąc się przekonać, czy są jakieś nowe wia-
domości. Wtedy usłyszał o odciskach palców Benny'ego Como zna-
lezionych na platformie. Uderzył dłonią w kierownicę.
- Packy Noonan to zrobił! - zawołał. - Czułem w kościach, że
coś knuje, kiedy tu zajrzał przed trzynastu laty. Ale chciałem wie-
rzyć, że się poprawił. Ha! Viddy uważała, że to on sprzątnął jej
broszkę z kameą. Mam nadzieję, że Packy był w zmowie z Way-
ne'em Covelem, bo jeśli Covel jest niewinny, to kiepsko ze mną. Nie
dość, że Viddy będzie się musiała obejść bez drzewa, to jeszcze straci
dach nad głową. - Postanowił na razie o tym nie myśleć.
Zrezygnował z planu zatrzymania się na szybki lunch w barze.
Muszę znalezć moje drzewo, powtarzał sobie w duchu.
Najpierw to, co najważniejsze.
34
Packy przykucnął u szczytu schodów, w pełni świadomy, że
w każdej chwili Wayne Covel może mieć kolejny, już trzeci, przy-
pływ schludności i następne naręcze brudnych ubrań sfrunie do
piwnicy. Co oznacza, że wylądują mi na twarzy, pomyślał z obrzy-
dzeniem. Uznał jednak, że nie mogą sobie pozwolić na dalsze cze-
kanie.
Bolały go kolana i plecy. Spędził na czatach już czterdzieści
minut.
Najpierw Dennis Dolan, reporter z jakiegoÅ› miasta w Vermon-
cie, zadzwonił do drzwi i został zaproszony przez Wayne'a do środ-
ka na kawę lub piwo. Dolan wyjaśnił, że chce przybliżyć ludziom
osobę Wayne'a, na wypadek gdyby to jego drzewo stanęło przed
Rockefeller Center.
Packy musiał przetrzymać historię życia Wayne'a, aż po infor-
mację, że jego była sympatia, Lorna, tego ranka przysłała mu mejl.
Kiedy Dolan zadał wreszcie ostatnie ze swych durnych pytań
i się wyniósł, Wayne wrócił do kuchni i podkręcił głos w telewizo-
111
rze. Z maczetą w dłoni, mając Jo-Jo za plecami, uzbrojony w taśmę
klejącą i sznur, Packy już chciał otworzyć drzwi i rzucić się na Co-
vela, lecz gwałtowne pukanie do frontowych drzwi zniweczyło jego
plan. Tamten wyszedł z kuchni, żeby otworzyć, i powitał kogoś wy-
lewnie. Z rozmowy wynikało, że przyszedł jego kumpel od kielisz-
ka, Jake, aby mu zaoferować moralne wsparcie w związku z oskar-
żeniami Lema Pickensa. Packy przez uchylone drzwi z piwnicy do
kuchni przysłuchiwał się wymianie zdań między nimi.
- Wiesz, stary, powiedziałem tym dziennikarzom, że Lem świ-
ruje. %7łe cię po prostu nie lubi i nigdy nie lubił. Nie mógł się docze-
kać, żeby ci zrobić na złość, nie? Coś mi się zdaje, że jak jego drze-
wo się nie znajdzie, to będą błagać o twoje. Dam ci małą radę. Na
wypadek gdyby ci z telewizji chcieli, żebyś dał się sfilmować przy
swoim drzewie, jak je będą ścinać, powinieneś się ostrzyc. Ja właśnie
jadę do fryzjera. Może byś się ze mną zabrał?
Słysząc to Packy o mało się nie załamał. Na szczęście jednak
Wayne odmówił koledze.
- Może obejdzie się bez strzyżenia, ale na twoim miejscu przy-
ciąłbym trochę wąsy i dał się porządnie ogolić, chociaż przy tych
zadrapaniach może być z tym mały kłopot - ciągnął Jake. - Tak czy
inaczej, ja jadÄ™.
Na wzmiankÄ™ o zadrapaniach na twarzy Wayne'a Packy moc-
niej zacisnął palce na trzonku maczety. Podrapałeś się, kradnąc mo-
ją butelkę, pomyślał ze złością...
Wayne otworzył drzwi, dziękując koledze za odwiedziny. Zaraz
potem, ku swej rozpaczy, Packy usłyszał następny głos. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl