[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zakładając, że nienawiść Larose'a, Normana czy Murphy'ego jest tak samo trwała i silna jak jego.
- A jednak ktoś zabił Walda - stwierdził spokojnie Leo Norman.
- Tak. Co do tego nie mam cienia wątpliwości. Ale zabójca nie był
tym, na którego liczył Wolsky... ...Niezależnie od tego, kto był bezpośred-nim autorem śmierci
Walda, dla mnie jej rzeczywistym sprawcą pozostanie wielki i sławny profesor Wolsky.
Tym razem słowa Westa wywołały reakcję. Norman nachylił się do Murphy'ego i zaczął coś
gorączkowo mówić. Larose wstał nalał sobie whisky do szklanki i z butelką podszedł do starego
Kenta, który wyraznie się za czymś rozglądał. Porucznik West, po złamaniu kilku zapałek podjął
przerwany wÄ…tek.
- Dodam, że postępowanie Wolsky'ego było logicznie przemyślane.
140
I na jego usprawiedliwienie, muszę powiedzieć, że profesor wiedział, iż ktokolwiek z możliwych
zabójców przez siebie zaprogramowanych został-
by zdemaskowany przez policję, to kara, która spotkałaby go byłaby raczej niska. Zakładał nawet bez
większego ryzyka omyłki, że orzeczenie sądu mogło uwzględnić zawieszenie, gdyż przy dobrym
adwokacie przysięgli mogliby dojść do przekonania, że zabójca działał poniekąd w afekcie, gdyż
został sprowokowany postawą Walda. Wolsky zakładał również, że gdyby on został zabójcą,
spotkałaby go kara o wiele wyższa, bowiem jego motywy były mniej oczywiste i niższe w hierarchii
odczuć społecznych reprezento-wanych przez przysięgłych. A na to nie mógł sobie pozwolić, gdyż
zawsze był zdania, i nie tylko on zresztą, że wyłączenie go z działalności naukowej w
najpłodniejszym okresie jego życia byłoby niepowetowaną stratą dla nauki i ludzkiej społeczności.
- Ale po co mu śmierć Paula? - zapytał z niedowierzaniem burmistrz.
- W pana ustach, panie Murphy, pytanie to brzmi co najmniej dziwnie.
Przecież pan wie najlepiej, że Ernest Wolsky całe życie kochał pana córkę.
- Tak, ale...
- ... ale wybrała Walda? Otóż to. Wybrała Walda i Wolsky, tak jak pan uważał, że jest nieszczęśliwa.
I tak jak pan wmówił sobie, że jej śmierć była jak gdyby skutkiem tego wyboru. Widział pan zdjęcia,
które jeśli się nie mylę wypadły z kieszeni marynarki pana Normana. Mówią więcej o tym co łączyło
Wolsky'ego z Maud niż niejedne plotki, które nigdy nie nabrały większego rozpędu, bo w miasteczku
pana się obawiano. Po powrocie Maud i Walda do miasteczka, Wolsky stawał się ich częstym
gościem. Ze zdjęć wiemy, że dążył do rozbicia tego małżeństwa. Jestem przekonany, że uważa on po
dziś dzień, że z biegiem czasu udałoby mu się doprowadzić 141
do rozwodu. Ale śmierć zabrała Maud... Wtedy postanowił ukarać Walda. I zaczął szukać
sojuszników. I wreszcie znalazł.
West zawiesił głos czekając jak gdyby na pytanie, które wyrwałoby się komuś z obecnych. Ale nikt
się nie odezwał.
- Zabójca rozumował podobnie jak Wolsky. Znał go tak dobrze, iż wiedział, że jeśli Wald przeżyje
swoje czterdzieste urodziny, to Wolsky wcześniej czy pózniej, sam stanie się mordercą. I wtedy
musiałby zapłacić.
Być może srożej niż kto inny choćby dlatego, że przysięgli mogliby stawiać wyższe wymagania
moralne laureatowi Nagrody. Morderca nie mógł zatem dopuścić do tego, aby po swoim powrocie,
Wolsky spotkał Walda żywego.
Nie sądzę, by zabójca działał z premedytacją. Po prostu wykorzystał pewne zdarzenie pozornie
marginesowe. Gdy przyszedł po raz drugi do Walda już po północy - być może w celu sprawdzenia
czy stało się tak, jak przypuszczał jego sławny pupil - stwierdził, że Wald jest już tak pod wpływem
wypitego alkoholu, iż nie ma pojęcia o niczym. Na kuchni gazowej gotowała się woda na kawę, czy
herbatę. Zamierzał wyłączyć dopływ gazu, ale w tym momencie zauważył, że płomień sam wygasa.
Przypomniał sobie, że wła-
śnie o tej porze w miasteczku miał zostać wyłączony cały dopływ energii.
Nie zakręcił gazu! Zanim wyszedł, odkręcił korki, zamknął drzwi od kuchni. Przypomniał sobie
wówczas o liście pożegnalnym. Wyciągnął go z kieszeni Walda i położył na widocznym miejscu.
Nie sądzę, żeby się bał o własną skórę. Zrozumiał znaczenie tego listu dla przyszłego śledztwa. My-
ślę, że raczej był to naturalny odruch samozachowawczy. Przecież on jeden znał niemal na pamięć
treść tekstu, który Wald chciał wygłosić tego wieczoru, bo jego były uczeń prawdopodobnie zwrócił
się do niego z zapyta-niem czy napisane słowa pozornej skruchy trafią do byłych kolegów. Czy 142
tak rzeczywiście było? - zapytał cicho policjant zwracając się do nierucho-mo siedzącego Artura
Kenta.
Emerytowany nauczyciel skinął głową bez słowa. Sierżant Kennan podniósł się ze swego miejsca,
ale porucznik West zatrzymał go w miejscu ruchem ręki. Peter E. Murphy chciał coś powiedzieć, ale
po chwili zrezygnował. Odezwał się wreszcie Artur Kent:
- Tak, panie poruczniku, tak było. Musiało to się tak skończyć. I mogę teraz powiedzieć, że w miarę
upływu czasu dążyłem do tego, aby prawda wyszła na jaw. Jeśli się nie przyznawałem, to ze strachu.
O, nie o siebie, tylko obawiałem się, iż będą mnie się pytać o motywy... Dlatego wysłałem ten drugi
anonim. Głupstwo popełniłem z albumem zdjęć, bo ta kradzież, która miała osłonić Ernesta
naprowadziła pana na właściwy trop, prawda?
- Niezupełnie. Potwierdziła tylko mój pogląd, że zabójca działał w czyimś imieniu. Nie wiedziałem
tylko czy zabił zamiast Wolsky'ego czy zamiast pana Murphy'ego. Mam nadzieję, że pan burmistrz
wybaczy mi tę szczerość.
W miasteczku
panował nadal taki żar jak przed dwoma ty-
godniami, gdy zjawił się tu policjant ze stolicy. Henry West pożegnał się już z sierżantem Kennanem,
który teraz siedział w biurze czekając na tele-graficzne potwierdzenie nakazu. Nie miał wielkich
nadziei, bo wiedział, że w piątek po południu nikt w stolicy nie kwapi się do załatwiania spraw
urzędowych. Nakaz otrzyma najprędzej w poniedziałek rano. Przez dwa dni w miasteczku będzie
przebywał zabójca! Tego nigdy nie było. Samochód Westa opuścił parking sprzed motelu i zraz
nabrał prędkości. Ale policjant 143
zahamował za ostatnim domem. Na poboczu stał stary Kent. Gdy wsiadł do wozu i zajął miejsce
obok kierowcy daleka błyskawica przecięła nagle pa-noramę na dwie niemal równe części. Obaj
mężczyzni jechali w milczeniu aż do autostrady prowadzącej do stolicy. Patrząc w lewo na
nadjeżdżające samochody, West zapytał:
- Kiedy się pan dowiedział od doktora Belhomme'a, że jest pan skaza-ny?
- I o tym pan wie? To było akurat wtedy, gdy Wolsky wspomniał mi o tym, że trzeba pomóc Waldowi
w zorganizowaniu urodzin.
- Rozumiem. I nie ma rzeczywiście żadnych szans? - spytał jeszcze West.
- Nie, żadnych. W moim wieku białaczka nie daruje, a lekarze nie są skorzy do transfuzji, gdy są
przeświadczeni, że to niewiele pomoże. I po chwili Kent dodał: - Może mają rację..
West nic nie odpowiedział. Myślał tylko o tym, że wiezie człowieka po-dwójnie skazanego. Przez
ludzi i przez przyrodę. Przez przyrodę, która najwyżej za trzy, cztery miesiące spowoduje, iż zabójca
Paula Walda nie stanie przed sÄ…dem. Tak, mors ultima ratio...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]