[ Pobierz całość w formacie PDF ]

było nie tak. Tak bezpiecznie, bez żadnego ryzyka...
Sabat wiedział, że tej nocy znów jego astralne ciało będzie chciało wydostać się na zewnątrz. Sygnalizował to rodzaj dziwnego
zmęczenia. Odczuwał je, gdy szedł do łóżka. Zwykły człowiek rzucałby się w nocy zaplątany w 'pościel, ale nie Sabat. Nawet
Quentin pogrążył się w czymś, co miejmy nadzieję, można nazwać długim okresem ciszy.
Sabat cieszył się, że oddala się od zwykłego świata tak szybko. Był skrzydlatym stworzeniem nocy, wiedzionym przez
tajemniczy instynkt, któremu, podobnie jak gołąb lecący do domu, nie potrafił się oprzeć.
Leciał coraz szybciej. Z ciemności w światło, w słońce, które promieniowało mocno na rozciągającą się poniżej ziemię. Znał to
dobrze. Ten zaduch gnijących ciał, które przez cały dzień prażyły się na słońcu. Tym razem jednak nie miał zamiaru zwiedzać
spustoszonego pola walki. Instynkt kierował go w inne miejsce. Zrobiło się chłodniej. Krajobraz nieco się zmienił. Pojawiły się
dziwne, zielone plamy. Góry były tak wysokie, że niektóre szczyty ginęły w chmurach, ziemia zaś równie ciemna i przerażająca
jak
197
ta, na której sępy pożerały martwe ciała. Podobieństwo tych miejsc było uderzające.
Sabat nie dostrzegał zamku do chwili, gdy na nim nie wylądował. Zwieńczona wieżyczkami bryła wyłoniła się z mgieł.
Kamienne ściany zostały zniszczone przez minione wieki. Obrzeża murów kruszyły się ze starości. Wylądował przed główną
bramą, na potężnym, porośniętym przez chwasty placu. Zmienił się w wieśniaka, skromnego, pełnego lęku człowieczka,
odzianego w kozlą skórę.
W pierwszej chwili pomyślał, że nikt tu nie mieszka. Zamek wyglądał na porzucony. Po chwili jednak usłyszał szelest kroków.
Ktoś się zbliżał. Postać ukazała się w cieniu arkad.
- Oczekujemy ciebie. Sabat - nieznajomy również odziany był w zwierzęce skóry, które przetrwały wiele lat. Przylegały do jego
ciała tak, jakby stanowiły jego naturalną wierzchnią warstwę. Był otyły. Jego głowa w porównaniu do ramion wydawała się
odrobinę przyduża i ciężka. Miał krótkie, łukowate nogi. Pod zbitymi, czarnymi włosami i brodą trudno było dostrzec rysy jego
twarzy. Oczy małe i jasne, zdawały się prześwietlać Sabata na wskroś. Tak jakby widziały wszystko.
- Chodz ze mną, bo czas twego pobytu tutaj jest krótki. Nie tak jak mój.
Za stróżem zamku Sabat wszedł do środka. Zobaczył nagie ściany, które ociekały wilgocią, i umeblowanie sporządzone z
powalonych pni drzew. Całość była ponura i pozbawiona wszelkich wygód. Kroki odbijały się nieziemskim echem. Z daleka
dochodziło jakieś dziwne, nieustanne zawodzenie. Być może to był wiatr wiejący przez szczyty murów, być może, poddawane
w lochach torturom, wyły dusze potępionych. Przewodnik wyjął z koszy-
198
ka zapaloną pochodnię i zaczął schodzić po nierównych, kamiennych stopniach. Sabat czuł otaczający ich wilgotny chłód i
odór gnijących ciał. Ciągle szli w dół. Przed nimi rozciągał się labirynt korytarzy. Piasek chrzęścił pod stopami. Nieprzyjemny
zapach wzmagał się, a krzyki były coraz głośniejsze.
W końcu dotarli do ciężkich, drewnianych drzwi. Brodaty mężczyzna uniósł zasuwę i uruchomił linowe zawiasy.
- Spójrz, Sabat. Oto loch potępionych. Tu odsiaduje się wieczne wyroki.
Sabat cofnął się. Widok, który migoczący płomień wydobył z mroku, był przerażający. Więzienny loch ciągnął się w
nieskończoność, ginąc w czerni cienia. Nagie, wycieńczone ciała zwisały w zagłębieniach ścian, przymocowane za ręce do
haków, które spinały pękające mury. Na twarzach potępionych malowały się okropne męczarnie, usta wykrzywione były w
nieprzemijającym okrzyku przerażenia. Byli tam i młodzi, i starzy. Szczury uciekały przed światłem. Przeszkodzono im w
uczcie, której główną atrakcję stanowiło żywe mięso. Były wzdęte jak sępy na pustyni. Widoczne w świetle ciągle coś żuły.
Wyraznie niecierpliwiły się. Pragnęły już wrócić do przerwanej uczty.
- Idz za mnÄ….
Sabat był posłuszny. Nie miał innego wyboru. Szedł w niewielkiej odległości za stróżem, wzdłuż linii wijących się ciał, których
oddech był chłodny i cuchnący. Chór przekleństw wibrował w jego umyśle, podobnie jak niegdyś głos Quentina, gdy czuł złego
sprzymierzeńca.
- Oto ona!
Strażnik uniósł drewniany przyrząd z zawiązanymi na końcu supłami, który służył tu do wymierzania kary i wręczył go
Sabatowi.
- Oto dlaczego ciÄ™ wezwano.
Sabat rozpoznał ją. Wpatrywał się w jej poplamione krwią i rozmazane łzami rysy. Niegdyś była piękna. Teraz trudno było w to
uwierzyć. Jej jasne włosy stały się siwe, piersi obwisły jak puste worki, jedna noga była wykręcona i najwyrazniej martwa - naga
kość dzwoniła o żelazo. Tylko oczy pozostały te same, niezwykle błękitne, nadal próbowały okazywać władzę, którą dawno
utraciły. Ka-triona Lealan, Lilith! To była ona! Gniła w piekle, gdzie nie było płomieni, które mogłyby ją ogrzać, w Hadesie,
którego mieszkańcy skazani byli na wieczystą czerń i szczury.
- Wyraziłeś pragnienie biczowania jej - odezwał się beznamiętnym tonem. - Dlatego cię tutaj wezwano.
Sabat skrzywił się i żałował, że nie potrafi wskrzesić w sobie nienawiści do Katriony, która niegdyś płonęła w nim tak mocnym
ogniem. Nie potrafił. Nie ze współczucia.
Teraz jednak musiał spełnić zadanie do jakiego został wybrany. Skinął głową. Próbował spojrzeć jej w oczy. Lochy rozbrzmiały
odgłosem rozdzieranego ciała i krzykami bólu.
To Lilith, która powstała z błota i nieczystości, wracała do miejsca mroku, w którym nawet siły Zła bały się pojawić.
Brud do brudu. Na wieki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl