[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bagatelne tysiąc sto kilometrów. Kierowca, Gwinejczyk, widząc co się z nami święci,
zatrzymał motor, po czym z niewielkiej ciężarówki wysypało się niewia-rogodne mrowie
ludzi: jakichś trzydziestu Afrykanów obojga płci i jeden biały.
Był to młody Szwajcar, jadący z Europy do Konga. Nudziło mu się na statku, więc wysiadł w
Dakarze, by dalej przetłuc się lądem autobusami at do Monrowii w Liberii i tam znowu
złapać swój statek: dwa tysiące kilometrów tęgiego obijania się, czerwonego kurzu i rzucania
okiem na kilkanaście szczepów. Miał fantazję morowy facet.
Nie mniej morowy był kierowca autobusu. Skinął przyjaznie Sumahowi na znak powitania i
zaraz ze swymi narzędziami zatopił się do połowy ciała w chorej maszynie. Reszta, to jest
dwudziestu dziewięciu podróżnych, stanęła dokoła i, jak to w zwyczaju, pomagała mu
żartobliwą radą, jowialnym dowcipem, krotochwilą. Już znałem ten rodzaj pomocy na
wesoło, nieodzownej przy każdej pracy Afrykanina, jeśli praca miała iść od ręki. Najbardziej
jednak dziwiłem się życzliwości i niezmąconemu humorowi tych ludzi: wszakże już na dobre
ciemniało, a po całodziennej jezdzie zapewne każdy odczuwał głód i zmęczenie. Oni
tymczasem, pełni werwy, cieszyli się, że mogą nam pomóc. Jakże inaczej wyglądałoby to w
Europie lub w Ameryce!
I rzeczywiście pomogli. Obcemu kierowcy udało się zamknąć piekielną rurkę amortyzatora.
Majster miał lepsze obcęgi niż Sumah, może wprawniejsze ręce. Dość, że oliwa już nie
tryskała; mogliśmy ruszyć. I znowu niespodzianka: kierowca odmówił przyjęcia zapłaty.
44
Namozolił się porządnie przez dobre pół godziny i nic za to nie chciał. Ucieszną przemocą
trzeba było wsadzić mu do kieszeni dwieście franków i paczkę papierosów.
Gdy zbawienny autobus odjeżdżał, było ciemno, gwiazdy
85
roziskrzyły niebo. Ustał ludzki zgiełk i głosy przyrody dobiegły znowu naszych uszu. Z
gąszczu słyszeliśmy mnóstwo zagadkowych dzwięków. Początkowo sądziliśmy, że to
wołanie ptaków. Słychać było skrzek, bulgoty, syki, rechotanie, Bóg wie co. Najmniejszego
pojęcia nie mieliśmy, kto ich dobywał. Przestaliśmy zgadywać i ruszyliśmy w drogę.
Oliwa nie ciekła, ale amortyzator był nadal zepsuty i podwozie nisko leżało na osiach jak
zraniony ptak w gniezdzie, więc wlekliśmy się ostrożnie i powoli. Góry pozostały za nami.
Widocznie masyw Futa Dżalon skończył się i przechodził w płaskowyż, opadający ku
północy i zachodowi. Droga ciągnęła się prosto jak strzelił, lecz, jakkolwiek bita, wiele miała
na sobie grubego żwiru. Co rusz blacha podwozia ocierała się o piaszczyste zapory z
przerazliwym zgrzytem, a gdzie żwiru było więcej, samochód utykał jak wryty. Kilkakrotnie
wyskakiwaliśmy z auta i przepychali je w pocie nie tylko czoła, aż wreszcie w godzinę po
wyruszeniu citroen ugrzązł na dobre i nie dał się ruszyć ani w przód, ani do tyłu. Krzyż
Południa romantycznie błyszczał na niebie, ale nam nie było romantycznie na duszy i
mieliśmy gwiazdy gdzieś.
Na szczęście niebawem zjawił się nowy autobus, pełen ludzi, znowu nad podziw ochoczych,
serdecznych i skorych do pomocy. Hurmem wypadli z auta z kierowcÄ… na czele i otoczyli nas.
Dowiedziawszy się, w czym sęk, przynieśli pompkę (Sumah pompki nie miał), dopompowali
migiem nasze dętki, by koła wyżej stały, następnie społem w dwudziestu chłopa, śmiejąc się,
wyciągnęli wóz na twardy grunt i ucieszeni tym, co zrobili, pojechali dalej. Zapłatę?
Nagrodę? Za nic w świecie, mowy nie ma!
Paskudna to była noc, ale coś w niej zawiewało z Tysiąca i jednej".
Ruszyliśmy więc ponownie. Niestety, haniebna droga, pełna zwałów piasku, okazała się
ponad siły naszego kaleki: po kilku kilometrach wpakowaliśmy się w takie usypisko, że już
ani rusz dalej, i to na amen. Była godzina dziewiąta i nikła nadzieja, żeby coś nadjechało z
pomocÄ….
84
Wyczerpał się zasób dobrych ludzi! westchnąłem cierpko. Tu pewnie
przenocujemy.
Nic nam innego nie pozostało bąknął Eibel, a po chwili dodał z łagodną drwiną: I
pomyśleć, że dwadzieścia cztery godziny temu marzyliśmy o Liii Badmajew.
Niemożliwe! oburzyłem się. To było pół wieku temu...
Z brussy nie dochodziło już tyle odgłosów co krótko po zapadnięciu nocy, jednak raz po raz
słyszeliśmy jakieś głuche pomruki, ni to jęki, ni warczenie; mogły to być zarówno żaby jak
lwy, bies je tam wiedział. Na chwilę przed utknięciem samochodu cętkowany drapieżnik
przeskoczył jak błyskawica przez drogę w świetle reflektorów; Sumah zapewniał, że to
lampart, ale na lamparta zwierz był zbyt mały; pewnie śmignęła cyweta.
Rozłożyliśmy się na siedzeniach jak najwygodniej, zamknęli okna mówiąc, że dla chłodu, i
zgasiwszy wszystkie lampy z miejsca zasnęliśmy.
Z kamiennego snu wydarło nas jaskrawe światło wpadające do środka auta jak gniewne błyski
apokaliptycznej bestii. Okazało się, że to reflektory nowego autobusu. Spojrzałem na zegarek:
dokładnie północ. Nadjeżdżający ludzie myśleli, że leżymy martwi. Wyroiło ich się
kilkunastu z ożywionym halo", wszakże pomimo dobrych chęci i wysiłków citroena
popchnąć nie zdołali; zagrzebał się zbyt dobrze. Więc kierowca ich przycumował go do swej
landary i wtedy udało się: samochód, wyciągnięty z zapory, mógł człapać dalej o własnych
siłach. Wzięliśmy życzliwego kierowcę na bok prosząc, żeby przyjął coś w dowód naszej
podzięki. %7łachnął się i nic nie chciał.
45
O, poczęstujcie mnie papierosem! przypomniał sobie.
Ale, jak na złość, nie mieliśmy papierosów, ostatnią paczkę rozdawszy już uprzednio.
Nic nie szkodzi! zaśmiał się dobrodusznie, inni mu za-
85
wtórowali i cała ferajna z krzykiem, ze śmiechem i śpiewem skoczyła do autobusu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]