[ Pobierz całość w formacie PDF ]

prowadziła? Potrząsnęła głowa i przygotowała się do ataku.
- Dlaczego musimy brać w tym udział? - zapytała. - Toczymy naszą
Bataille Tenebreuse od dziewięciu wieków i co z tego mamy? - Czemu
służyły te wszystkie życia oddane w ofierze? A teraz rycerzy zostało tylko
dziewięcioro. - W Walii nie ma templariuszy, a nie widać, żeby była
opanowana przez demony. - Urwała. Dlaczego to robili? Dlaczego musiała
wieść takie życie, skoro to nie miało żadnego znaczenia?
- Jesteśmy templariuszami. Mamy obowiązki - odrzekł ojciec i skupił się
na mieczu. - Mamy bronić ludzi.
- Przed czym? - Mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści, nie da się znowu
podejść.
- Przed zagrożeniem, którego nikt prócz nas nie dostrzega.
Billi uderzyła dołem, Arthur podniósł broń i sparował jej pchnięcie, lekko,
ale wystarczająco. Billi dzgnęła, a potem pozwoliła się ponieść walce, nie
myśląc o strategii, nie planując, tylko delikatnie zmieniając ruchy i pozycje,
atakując i parując ciosy. On był silniejszy, ale ona szybsza. Nacierał ze
śmiertelną szybkością i bardzo celnie, ale Billi w ułamku sekundy robiła unik
albo odpierała ciosy i sama zaczynała atakować. Przemierzali zbrojownię tam
i z powrotem, nie dając sobie wytchnienia. Billi zbliżyła się, ostrza się zwarły.
Ojciec uśmiechnął się do niej, a potem uderzył ją głową w czoło.
Ujrzała iskry przed oczami, nie była w stanie utrzymać się na nogach.
Ziemia zawirowała i Billi zatoczyła się do przodu. Ojciec nie pozwolił jej
upaść.
- Ty draniu - wyszeptała, potrząsając głową. Sprawdziła nos. Jeśli go
złamał... Nie, nawet nie krwawił. Ale oczy mocno jej łzawiły. - Drań!
Jeśli wcześniej nie czuła nienawiści, to teraz była jej pewna. Nie potrafił
nawet uczciwie walczyć! Ojciec posadził ją na ziemi i ukucnął obok.
- Nienawidzisz tego życia?
- Oczywiście, że tak. Nienawidzę! - Billi otarła twarz rękawem, nie mogła
powstrzymać łez. Nie chciała, żeby zobaczył, że płacze bez żadnego
rozsądnego powodu, tylko dlatego, że znowu ją pokonał.
Arthur pokiwał głową. Spojrzał na swój bokken.
- Dobrze. Tak powinno być.
Billi znowu potrząsnęła głową. Chyba się przesłyszała.
- Co?!
- Masz rację, Billi. Jest nas niewielu, ale odpieramy złe moce. Dlaczego?
Bo jesteśmy bezlitośni. Jesteśmy koszmarem największych potworów. -
Pochylił się nad nią i wyszeptał: - Strach jest potężną bronią.
Billi zamarła. Nigdy w życiu nie było jej tak zimno. Jej serce musiało
zamienić się w sopel lodu. Arthur się podniósł. Nie patrzył na nią.
- Musisz być bezlitosna. Nic nie może cię powstrzymać od wypełnienia
obowiązków. Pewnego dnia będziesz musiała dokonać strasznego wyboru i
litość zaleje ci serce, zawahasz się. Pomyślisz, że musi być inny sposób. -
Westchnął. - Ale go nie znajdziesz. Będziesz tak blisko, że poczujesz ciepło
oddechu na twarzy, zobaczysz, jak w oczach jarzy się życie, i będziesz
musiała je zakończyć. Tak jak zrobiłaś to w czasie Próby. - Arthur wyciągnął
dłoń i pomógł jej wstać. - Nienawidzisz tego, czym się zajmujemy. Masz do
tego prawo. Kto chciałby takiego życia? Czasami robimy straszne rzeczy,
poświęcamy się w niemożliwy sposób. Ale tak trzeba. Bo inna opcja jest
znacznie gorsza. - Wziął jej twarz w swoje dłonie i pochylił się. Billi
pomyślała, że zamierza ją pocałować w czoło, tak jak robił to dawno temu.
Albo znowu walnąć.
Nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Opuścił ręce i odwrócił się.
- Posprzątaj. Kiedy skończysz, mam dla ciebie zadanie.
Rozdział 9
Kay czekał na nią po lekcjach. Przeciskając się przez tłum wylewający się
z budynku szkoły, zarzuciła plecak na ramię. Chłopak siedział na wysokim
murku.
- Co się dzieje? - zapytała Billi.
- Przeczytaj - odpowiedział Kay, podając jej kartkę papieru.
Był to mail od ordynatora jakiegoś oddziału dziecięcego. Pisał, że w ciągu
ostatnich dwóch dni zmarło czworo dzieci. W każdym przypadku serca
dzieci po prostu przestały bić. Sekcje zwłok niczego nie wyjaśniły. Każde z
dzieci znalazło się w szpitalu z powodu drobnych zabiegów: usunięcia
migdałków, udrożnienia ucha, a jedno z nich, Rupresh Patel, z powodu
wrastajÄ…cego paznokcia.
- Czy ojciec sądzi, że to coś nadnaturalnego?
- Tego musimy się dowiedzieć.
Główny budynek szpitala China Wharf był wysoką pięciopiętrową
wiktoriańską budowlą, cuchnącą starością. Czuło się w niej
wszechogarniającą wilgoć: zielony nalot oblepiał rury kanalizacyjne, a
drewniane ramy okien były zbutwiałe i popękane. Do budynku nigdy nie
docierało słońce, bo stał w cieniu olbrzymich wieżowców pobliskiej Canary
Wharf. Przed wejściem kilku pacjentów z ziemistymi twarzami siedziało na
wózkach, z odrętwieniem wpatrując się w te przeszklone bastiony
dobrobytu. Obok nich stały trzy pielęgniarki, paląc papierosy, jedna obok
drugiej, pod płócienną markizą.
- No to do roboty - powiedziała Billi, wchodząc przez główne wejście do
szpitala.
Przecisnęli się obok rejestracji dla pacjentów ambulatoryjnych. Wszystkie
miejsca były zajęte, ludzie siedzieli nawet na podłodze. W poczekalni
dostrzegli wiele dzieci, niektóre w wózkach, inne w ramionach rodziców.
Wyjątkowo zmęczony recepcjonista przeszukiwał tłum, aby wyłapać
najcięższe przypadki. Przypominało to telewizyjne wiadomości z krajów
Trzeciego Zwiata. Billi przepychała się przez tłum w kierunku windy. Kay
stał nieruchomo. W samym środku poczekalni, z przymrużonymi oczami.
- Co się dzieje? - zapytała.
- Słyszysz coś? - Miał zatroskaną minę.
Billi się skupiła.
- PÅ‚aczÄ…ce dzieci. Czemu pytasz?
Wzruszył ramionami.
- Nie potrafię wyjaśnić. Może to nic takiego.
- No to w porzÄ…dku. Chodzmy.
Kay odnalazł plany szpitala w internecie - oddział dziecięcy mieścił się na
ostatnim piętrze. Wśliznęli się do windy wraz z grupą zwiedzających. Kay
wyjął pudełko czekoladek przewiązane kokardką. Jeśli ktoś ich zatrzyma,
będą udawać, że przyszli w odwiedziny.
W końcu dotarli na właściwe piętro. Przez drewniane wahadłowe drzwi
weszli na korytarz, wzdłuż którego ciągnął się rząd ponurych sal. Ktoś,
dawno temu, starał się rozweselić to smutne wnętrze, malując na ścianach
postacie bohaterów kreskówek, kolorowe tęcze i portrety roześmianych
pacjentów. Ale wraz z upływem czasu i postępującym zaniedbaniem na ścia-
nach pokazały się plamy wilgoci, a z uśmiechniętych buz zaczęła łuszczyć się
farba, która wyglądała jak chora, zażółcona skóra. Po każdej stronie korytarza
znajdowały się cztery sale, dalej oddział intensywnej terapii z inkubatorami,
a za nim oddział położniczy,
- Ty sprawdz tutaj. - Kay wskazał na zachodnią część oddziału. - Ja pójdę
tam. Krzyknij, jeśli zobaczysz coś dziwnego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl