[ Pobierz całość w formacie PDF ]
patrzyły w pusty łuk nie zadrapanego srebra z ogromnym, żarliwym pytaniem, jakby wróżyła
sobie imiona.
- Ja jestem cudzoziemcem...
- Ale przecież zostaniesz.
- Może.
- Dlaczego może?- przygarnęła się do niego bliżej, aż poprzez fale włosów odczuł nacisk jej
drobnej czaszki.
- Bo ja teraz nic nie wiem. Wiedziałem dawniej, i to, co wiedziałem, było nieprawdą.
- Ach - żachnęła się, że nudzi. - U nas już nawet kiepscy dziennikarze przestali używać
określenia la grande illusion - na oznaczenie wyzwolenia... %7łyć trzeba dla siebie.
- Dla siebie - zgodził się szeptem Kolumb.
- Nie - zaprotestowała na jego lekceważącą zgodę. - Wiem, co myślisz. Gdy się zaczynała
okupacja, gdy przyszły pierwsze aresztowania i wyroki, to ludzie mówili: To nic, biorą tylko
komunistów. Giną tylko komuniści. My żyjemy dla siebie. I to była podłość... Ale teraz,
kiedy po prostu okazało się, że wolność to rozgoryczenie i małe sprawy, trzeba żyć dla
siebie...
Ona nawet nie zauważyła, że mówi cały czas o Francji, jakby mojego kraju nie było na
świecie - myślał Kolumb przepuszczając przez palce włosy miękkie, jakby to po prostu noc
zgęściła swą ciemność do granic materialności.
Tego dnia mieli już nieodwołalnie wracać do Brukseli. Była już trzecia i nic nie wyszło z
pożegnania Danielle. Kolumb bynajmniej nie przez tchórzostwo l nie wspomniał jej, że dziś
musi wyjechać. Po prostu nie wiedział, czy wyjedzie. W zastanawiający sposób przestał się
orientować w sobie. O wpół do czwartej miał spotkać Roberta i Jagiełłę na obiedzie i zaraz
potem mieli startować. Danielle w zabawny sposób uzupełniała kulturalny szlif nowego
przyjaciela. Tym razem wychodzili z Muzeum Rodina. Przedziwna zmysłowość tego
rzezbiarza splatającego marmur w spazm miłosnych par zaraziła ruchy Danielle. Szła teraz
obok niego z tym nieprzytomnym wyrazem znieruchomiałych zrenic, podkreślonym mrokiem
naskórka pod oczami. Nie, nie mógł jej teraz żegnać.
- Danielle, zjemy obiad razem z moimi przyjaciółmi.
121
Zgodziła się z pośpiechem zdradzającym radość. Chciała być jak najbliżej niego, a więc i
znać najbliższych mu ludzi.
Kolumb, uczyniwszy tę propozycję, przestraszył się na moment. Wezmą ją za jakąś nową
Zi... Ale nie, chÅ‚opaki pokapowaÅ‚y, że ze mnÄ… tym razem na serio «niedobrze», zresztÄ… ona nie
zna polskiego, a już ja ich nastawię...
Prezentacja wypadła szczęśliwie. Robert nie zdążył gwizdnąć aprobująco, - gdy usłyszał:
- Tym razem bez zgrywy...
Jagiełło przejął się do tego stopnia wyrazną a niespodziewaną tremą Kolumba, że z gracją
wyniesioną z wieczorków na Woli pochylił się nad dłonią zdziwionej Danielle. Było jakoś
niezwyczajnie. Dziewczyna śmiała się chętnie z powiedzonek Roberta.
- Je suis, istinno, un aventurier.
- Kolimp: istinno? - żądała wytłumaczenia.
Teraz śmieli się i oni.
- W zasadzie tak... - zakomunikował w pewnej chwili Robert Kolumbowi. Było to udzielone
serio błogosławieństwo związkowi, który wyglądał snadz w oczach Roberta poważniej, co
znaczyło, że obliczał go na miesiące.
Przyjęcie tego stwierdzenia przez Kolumba było zbyt żywe. Robert zasępił się jak ojciec,
który, udzielając nawet z przekonaniem błogosławieństwa, widzi, że podporządkowuje jednak
syna innej władzy, groznej dla swego autorytetu. Gdy Kolumb, dopełniając kieliszek Danielle,
zapomniał o przyjaciołach, Robert oznajmił z nagła, patrząc na zegarek, że w ciągu pół
godziny będą musieli się pożegnać.
- Posiedzcie jeszcze trochę - bąknął Kolumb, jakby i jego mieli żegnać. Robertowi zaparło
dech, Jagiełło trwożliwie zamilkł. Danielle, którą Kolumb przeprosił, że przez chwilę będą
mówić po polsku, mężnie grzebała łyżeczką w lodach, starając się nie zrozumieć
powtarzającego się w rozmowie słowa Bruksela . Kolumb w pewnej chwili zamilkł. Patrzył
na jej drobny, nie poruszony profil. Więc ta maleńka, zuchwale wycięta chrapka nosa, ta
dolna warga obrzmiała jakimś dąsem, ta drobina ucha na pianie czarnych włosów, wszystko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]