[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze otulała na drugim brzegu czarne cedry i złote modrzewie, Ola szła wąską, co rusz ginącą
ścieżyną nad rzeką. Za nią, skubiąc po drodze rumiane liście głogu i malin, leniwie sunęły łosięta.
Ola prowadziła je za sobą, ale potem chowała się w krzaki, a łosięta szły dalej same, wchodziły w
nadbrzeżną tajgę i niekiedy płynąc rzeką można było zobaczyć łosie nastawiające w kierunku łódki
wielkie uszy. Pod wieczór ktoś wychodził na ich spotkanie. Czasem trzeba było iść daleko, dalej niż
do piaszczystej łachy, na której kiedyś dostrzegłam ślady wydry. Ale najczęściej wracały same.
Pierwszy przybiegał Wangur, co wszystkich złościło, bo nie dożywiał się na wypasie jak należy.
Nim wybiła trzecia, potrafił zajrzeć do wszystkich pustych karmników i miotał się, głodny, przed
zamkniętymi wrotami.
Kierownik fermy, Aleksiej Koryszew, zwalał całą winę za ten stan rzeczy na Daszę Aukmanową, a
właściwie na jej brata Fiedię, który rozpuszczał Wangura i wytrącał go z normalnego trybu życia.
Aosiątko poznawało okno Fiedi, pod którym ściana była poorana raciczkami: przecież tu właśnie
sięgało po swoją porcję chleba!
110
Wangur niesłychanie często wpadał w tarapaty: to obtarł M+5 bok, to znów nie wrócił którejś
soboty do domu, lecz ocował w lesie, wreszcie kiedyś właśnie on wbił sobie drzaz-
Ä™ w nogÄ™.
%7łeby ją wydostać, Wangura powalono na siano, Ola z Ka-ią mocno go przytrzymały, a tymczasem
kierownik naciął oduszeczkę pod racicą i wyciągnął zadrę grubości ołówka. Jo i wszyscy besztali
łosiątko: i kierownik, i Ola. Uważałam, e niesłusznie, wszak zniosło przykry zabieg bez szemrania,
^zy inne zwierzę też by się tak zachowało?
Po operacji Wangurowi nałożono opatrunek i umieszczo-N go w małej zagrodzie przy
laboratorium. Teraz nie mógł hodzić w tajgę. Jego towarzysze przebiegali obok zagródki >rzęcząc
dzwoneczkami, a ten biedak patrzył na nich wielki-ni naiwnymi oczami.
Odwiedzałam go niekiedy. Ani razu nie wstał na moje wo-anie, chociaż znał mnie doskonale.
Przekonałam się o tym uż wcześniej, kiedy pewnego dnia wypędzono stadko na nowe niejsce, nie
nad rzekę, lecz w górę traktem. Idąc krok w krok :a Daszą i Olą omijałam grząskie kałuże, stąpałam
po śliskich :wałach chrustu i po miękkim brzegu omszałego bajora. Minę-yśmy deskę przybitą
wysoko pomiędzy dwoma gęstymi świer-
111
kami. Jeśli się tam wlezie i posiedzi bez ruchu wstrzymując oddech, można zobaczyć nie tylko
ptaka czy wiewiórkę, 5A7 także wilka albo niedzwiedzia, a nawet kunę, wielce pożądanego w
Sożwie gościa.
Chodząc po tajdze nieraz się zastanawiałam, co właściwk należałoby zrobić, kiedy sie
niespodziewanie natknie tu niedzwiedzia. Nie bałam się ani wilka, ani rosomaka, al( niedzwiedzia -
okropnie.
Wreszcie kiedyś zapytałam o to dziewczęta. Dasza odpowiedziała:
- Co robić? Iść wolniutko swoją drogą, bo jak będzie miał ochotę, to i tak dopędzi.
Zorientowawszy się po śladach, dokąd poszło stadko, skręciłyśmy na starą drogę, którą zwożono
drwa. Dasza i Ola po kolei wołały i łosięta niebawem przybiegły, ale nie wszystkie, bez Wangura.
Dasza i Ola zabrały je do domu, a ja zostałam, żeby odszukać nieszczęsnego malca.
W Sożwie każdy jest tropicielem śladów, każdy umie odczytać, czy zwierzę przeszło po suchym
gruncie, czy po mokrym, czy przez omszałe błoto, czy leśnym gąszczem. Ja także już po krótkim
pobycie w Sożwie umiałam rozpoznać, gdzie stadko szło spokojnie, a gdzie biegło i skręciło w las,
skąd po jakichś dwustu metrach jeden łoś powrócił na drogę.
Niezrównana cisza jesiennej tajgi! Las milczy jak ska-
112
mieniały, ani wiaterek, ani wiewiórka nie poruszą gałązką. Wysoko w niebie płyną cztery duże
ptaki. To ciągną na południe, odlatują drapieżne kanie.
Dzięcioł stuknął krótko w suchy konar. Stanęłam, żeby mu się przyjrzeć. Sfrunął na gałąz, usiadł na
niej i jakby się zamyślił, a ja aż zamarłam z podziwu na widok tego niezwykle aktywnego ptaka,
siedzÄ…cego teraz nieruchomo.
Powinna byłam wołać Wangura, ale jakoś mi się nie chciało krzyczeć. Zdawało mi się, że wystraszę
kogoś przyczajonego, albo ściągnę na siebie czyjąś złowrogą uwagę. Wreszcie zdobyłam się na
zawołanie:
- Wangur!
Usłyszałam, jak mi się załamał głos. Wtedy przemógłszy się, naśladując hodowców zwierząt, z
całych sił krzyknęłam przeciągle i na jednej nucie:
- Wangu-u-ur, prędzej, pręęędzej! Prędzej!
Przy drodze stała złamana sosna. Pękła pośrodku, złożyła się na pół i jej górna część trzymając się
na ostatniej szczapce zwisła do dołu. Zrudziałym, martwym wierzchołkiem sosna dotykała
własnych korzeni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]