[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jeszcze odpoczywała snem kamiennym, niekiedy przez sen wydając okrzyki wojenne, gdy
stary Sobek zjawił się w izbie i ognisko zgasłe począł rozpalać, bo i sam się rozgrzać
potrzebował.
Zastał go tu Belina i pospieszył ku niemu.
 Tyś to?  spytał.
 Jam ci, panie, jak widzicie! Tyle, żem po ziemi pełzając, zwalał cały.
 A przyniosłeś co?
 Jak nic!  westchnął pomieszany Sobek.  Pod same namioty się wkraść udało, a nic
nie zdobyłem. Zdaje się, że nieprzyjaciela jakiegoś się spodziewają. Ano kogo, skąd,
pochwycić niepodobna. Masława ludzie chodzili po obozie zapowiadając, że kupka jakaś
nieznaczna się tu wlecze, że ją jak robaka po deszczu zdepczą. Od wczoraj piwem lud poją,
broni rzucać i kłaść się zakazano, a kupy się trzymać.
Sobek był widocznie zgryziony tym, że mu się wyprawa nie powiodła i tak jak z niczym
powrócił. Spytano go, czy nie słyszał co o Horodyszczu.
 Lekko oni sobie nas ważą  odparł stary.  Mówią, że wezmą, kiedy zechcą, ani się o
to troszczą. Pilno im teraz znieść nieprzyjaciela, na którego się zasadzili.
Poczęto tedy odgadywać, kto mógł być tym nieprzyjacielem Masława, który z Czechami
unikał walki. Godzili się na to wszyscy, iż to być musiała jakaś garść rycerstwa polskiego.
 Jezli to ci, na których myśmy trafili  dodał Wszebor  którym stary Trepka dowodzi,
zaprawdę zyszczemy tylko tyle, że nim sami klęskę poniesiemy, na ich rozbicie i
rozproszenie oczy nasze patrzeć będą musiały.
Wszyscy posmutnieli.
 Ale nie może być  dodał Doliwa  ażeby oni ze szczupłą garstką ważyli się na tłum
ten porywać.
 A jeżeli o nim nie wiedzą i wpadną w zasadzkę, a tłum na nich się porwie?  rzekł
Lasota.
Nie odpowiedział Wszebor rychło.
 Bóg niech strzeże!  odezwał się ponuro w końcu.  Mężni to ludzie i rycerstwo
najprzedniejsze, ale jeden na dwustu lub więcej stać nie może, chyba w bajce. Gdyby
najlepiej zbrojny był i największego serca, dziesięciu powaliwszy, w końcu sam paść musi.
Westchnienia z piersi się wyrywały.
 Miałże Trepka ciągnąć w tę stronę?  pytali, patrząc na Wszebora.
 Jako żywo, w myśli tego nie mieli, owszem, gdym ich o to prosił, odmówili mi.
 A jakiż inny oddział mógłby być, gdyby nie oni?  zapytał Lasota.  O żadnym dokoła
nie wiemy, ani być może.
 Wszakże i o Trepce nie mieliśmy wiadomości  rzekł Doliwa  a przecie się znalazł.
Dlaczegóż by i inni tak samo nie mieli się tu zabłąkać? Trudno tylko przypuścić, aby kto
szedł nieopatrznie i nie wiedział o Masławie lub wiedząc o nim, chciał się z nim mierzyć.
Policzcie, co tam tego mrowia!
 Czerń jest  rzekł Belina.
 A między czernią są i lepiej zbrojni, których Masław dobrał i nauczył  mówił Doliwa.
 Sama ta tłuszcza niewiele by mogła, a gdy wojaków poprze, straszną będzie.
Tak rozprawiali smutni. Sobek z głową spuszczoną wycofał się mrucząc, nierad z siebie.
Radość i otucha powzięta z rana zmieniała się w obawę. Męczeństwo oblężonych przedłużało
się; spodziewać się polepszenia losu, oswobodzenia nie śmiał nikt. Na sercach było ciężko.
Nie mówili sobie, co myśleli, lecz z oczów czytali straconą nadzieję. Długoż się jeszcze miała
przeciągnąć ta niepewność i oczekiwanie?
Wieczór cichy, spokojny, mrozny, z wolna zstępował w dolinę, niebo się na chłód
wyiskrzało, gwiazdy wschodziły wesołe, w dali znowu znane zapalały się ogniska i dym z
nich słupami podnosił się nad lasy. Gwar jak z ula słychać było od obozowiska, rżenie koni i
trąbienie w rogi. Niebo ciemniało, gwiazdy błyszczały coraz jaśniej, noc nadeszła bezsenna.
Rozdział trzeci.
Nad ranem czatowały straże na ostrokołach, czy się gromady nie ruszą ku Horodyszczu;
stały one w miejscu jak wczoraj, czekając rozkazu, skupione w porządku. Jezdzcy trzymali
konie przy sobie, zawczasu je pobrawszy od stogów, kilku wysłańców w pędzie rozbiegło się
na różne strony. Dzień wszedł jasny i mrozny, szronem okrywając drzewa i trawy, w miarę
jak słońce podnosiło się ku górze, biała jego powłoka znikała.
Na gródku wszystko stało w oczekiwaniu trwożnym, tylko ojciec Gedeon wyszedł ze mszą
o zwykłej porze, a dokończywszy ją, kląkł przed ołtarzem i ze złożonymi rękami długo się
modlił. Tu go jeszcze na modlitwie zastał okrzyk, którym się pomosty całe i okopy
Horodyszcza rozległy.
W dali postrzeżono występujące z lasów i rozwijające się szeroko naprzeciw gromadom
Masława wojsko jakieś.
Możnaż je tak nazwać było?
Był to raczej silny oddział zbrojnego rycerstwa, w którym ci, co stali na wałach, łatwo
swoich poznali. Liczbą nie mógł się on mierzyć z tymi, których Masław za sobą prowadził,
ale rycerstwo to inaczej, świetniej, niemal z cudzoziemska wyglądało; szło tak, jakby za
procesją w powadze wielkiej i majestacie. U Masława lepszego żołnierza, na pozór
pokaznego, zaledwie paręset było, reszta tłum z pałkami i obuchami, orężem lichym, w
sukmanach, bez żadnej zbroi i żelaza, straszny był chyba mnogością swoją. Oddział, który
powoli z lasu się wysuwał, składał się cały z ludzi od stóp do głowy zbrojnych, w
znaczniejszej części konnych. Lasota i Belina poznali na jednym skrzydle po uzbrojeniu i
dzidach z małymi trójkątnymi chorągiewkami, po czapkach okutych, nad którymi
gdzieniegdzie kity powiewały, niemieckie wojsko jakieś. W pośrodku głównego pułku widać
było gromadkę, w której się wodza domyślać było można. Kilkunastu jezdnych w
błyszczących pancerzach, z tarczami na ramionach, w pasach nasadzanych, kołem stali
przy jednym, którego za nimi trudno dostrzec było. Tu powiewała chorągiew nowa z godłem
jakimś malowanym. Na wierzchu jej krzyż połyskiwał złocisty.
Obu starym łzy się z oczów potoczyły na wspomnienie czasów Bolka Wielkiego, gdy
rycerstwo podobne na tysiące się liczyło. Teraz została tylko ta garść niedobitków.
Gdy z lasu wyciągając, szeregi owe coraz się pomnażające, szerokie zataczając półkole,
jak do boju się ustawiać zaczęły, ruszyli się też Masławowi, zatrąbiono w rogi, widać było,
jak sam ów knez nowy biegał pomiędzy kupami, naznaczając miejsca, gdzie która stanąć
miała. Liczbą chciał zastraszyć nieprzyjaciela, ludzi rozsypał na wielkiej przestrzeni,
wyciągnął ich, jakby chciał szczupłą garść przeciw stojącą pochłonąć; rogi odzywały się
dziko a coraz głośniej i gromady kołysały się jak zboże na polu, gdy je wiatr ugina. Lecz tłum
ten naprzód się nie ruszył.
Stojąca z dala żelazna ściana była jeszcze nieruchoma, milcząca. Poza nią z puszczy
wypływały coraz nowe szeregi, a nieme jak pierwsze ustawiały się za nimi. Trąb ni rogów nie
słychać tam było, ludzie stali jak posągi spiżowe.
Ze strony Masława wrzawa się poczęła, rosła, podnosiła się, jakby nieprzyjaciela nią
chciano zastraszyć; ludzie podnosili pałki i grozili, wyzywali i śmieli się, lecz wrzaski te
rozbijały się o żelazną ścianę.
Drgnęły na ostatek szeregi rycerskie, konie się poruszyły, dzidy pochyliły, powiały kity,
zaszeleściała chorągiew, zachrzęszczały zbroje i cały ten zastęp jako jeden mąż sunął się,
zrazu wolno, potem coraz szybszym krokiem, wprost na sam środek gromad, gdzie Masław,
miotając się, dowodził i do boju zagrzewał. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl