[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wszystko się zmieniło powiedziała. Krajobraz się zmienił, ty się zmieniłeś. Tobias też
się zmienił.
A ty?
Ja... myślę, że skończyłam swoją pracę. Przyjdziesz posłuchać, Leo?
Ależ to wspaniale! Oczywiście, że chcę to usłyszeć. Kiedy?
Przyjdz jutro. Ale nie za wcześnie. Chcę najpierw trochę poćwiczyć. Przyjdz wieczorem.
O zmierzchu. W końcu to nokturn.
*
Tamtej nocy śniła mi się, a rano zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, bym kiedykolwiek
wcześniej miał sen o jakiejś kobiecie. Ani o Claudine, ani o Hollis, ani o żadnej innej z nielicznych
kobiet, które znałem przed ślubem. Z jednym wyjątkiem dawno temu, w czasie tych długich nocy
w sierocińcu, kiedy śniła mi się kobieta, która przychodziła i odchodziła, i czasem wołała moje
imię, i nigdy nie ukazała mi do końca swojej twarzy.
Książka dla Aleksandra Maludy
Rozdział 33
W półmroku, o niebieskiej godzinie, kiedy światłość dnia przygasa i przechodzi w zmierzch,
udałem się do jej domu. W wieczornym słońcu ułożone w stertę bele siana były pomarańczowe
i rzucały na pole długie fioletowe cienie. W słabnącym świetle jaskółki śmigały w górze, wydając
z siebie piskliwe, odległe krzyki. W ręku niosłem bukiet, zdzbła żyta i czerwone nasturcje z liśćmi
w kolorze żywej zieleni.
Powietrze nadal było bardzo ciepłe, morze spokojne, ciemne i niebieskie. W oknach domu
ukazało się światło świeczek, żółte na tle zachodniego nieba, nieba, które miało głęboką aksamitną
barwÄ™ ani ultramaryna, ani szafir, ani indygo, lecz wszystko to razem: niebieska godzina.
Zapukałem do drzwi i natychmiast je otworzyła, trochę nieśmiała, trochę poważna. Kiedy
dałem jej kwiaty, twarz Lorki rozpromieniła się radością. Dotknęła moich ust palcami i włożyła
bukiet do wysokiego białego dzbana na stole, obok misy z jabłkami.
Na pulpicie na stole leżał papier nutowy, te same kartki, które widziałem wcześniej, u góry
zapisane ręcznie słowa: Contra mortem et tempus. Obok leżał jej klarnet, złoty w blasku świec.
ByÅ‚a tam też książka: De l obscurité U la lumi%0Å„re. Po%0Å„mes de C.P. Cavafy.
Lorca wskazała mi krzesło. Usiadłem twarzą do niej. Oboje milczeliśmy. Miała na sobie
prostą czarną sukienkę zapinaną z przodu na guziki i sięgającą do łydek. Stopy bose. Podeszła do
stołu i wzięła do ręki instrument.
Na początku rozległ się drażniący dzwięk, wysoki i nieco atonalny, jak drgające skrzypce,
ale nie słodki, dzwięk, który wywoływał napięcie, jak drobiny słońca skrzące się na wodzie. Kiedy
nabrał wstrząsającej stałości, przypominając teraz osę, rozbrzmiały trzy niskie tony, zwiastun,
potem powtórzone wyżej, wskazywały, że coś nadciąga, ale nie ujawniały co. Ta muzyka była dla
mnie niepokojąca, niemal złowieszcza. Zmieniłem pozycję na krześle i przeniosłem wzrok z Lorki
na wieczorne niebo w oknie, na łagodne błękitne morze i pierwsze białe gwiazdy.
Nagle zaczęło się crescendo, jakby w niebie powstała szczelina i ukazała bezkresną pustkę.
Potem zapadła długa cisza. Kiedy muzyka znów rozbrzmiała, była tęskna, pełna bólu, żalu
i skruchy. Lament. Ta muzyka mnie przerażała. Była jak rana, brutalnie obnażone serce. Cierpienie,
długie, długie cierpienie, było nie do zniesienia. Ono nie było nawet osobiste, bardziej jak żal
wieków, melodia, która dobywa się z dymu i ruin. Znałem te dzwięki i chciałem, żeby ucichły.
ZamknÄ…Å‚em oczy.
I ucichły.
Nie mogłem się zebrać, żeby spojrzeć na Lorcę. Kiedy wreszcie to zrobiłem, była blada
i wymizerowana, oddychała głęboko. Wpatrywała się za mnie, przeze mnie, w jakieś odległe
miejsce, gdzie wciąż unosi się dym.
To tylko pierwsza część. Ale nie ja jestem jej autorką. Napisała ją Betsie powiedziała
szeptem.
Kim jest Betsie? spytałem, również szeptem, tak jak się wypowiada imiona umarłych.
Lorca spuściła wzrok na klarnet w swoich dłoniach.
Należał do niej. W blasku świec jej twarz pogrążona była w surowej ciemności.
W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, w środowe popołudnie, do szkoły
muzycznej, w której się uczyłam, przyszło gestapo i zabrało nas do obozu. Mnie i dwie inne
kobiety, Brigitte Delpeche i Michelle Lyotier.
Do Rosshalde powiedziałem, przypominając sobie, co powiedziała mi Jeanette
DuPlessis.
Tak, do obozu koncentracyjnego w Rosshalde. Kiedy po nas przyszli, właśnie grałyśmy
utwór Beethovena. Adagio z kwartetu smyczkowego numer piętnaście. To dość ironiczne, bo nosi
ono tytuł Heiliger Dankgesang, co można przetłumaczyć jako Zwięta pieśń dziękczynna . W tym,
co usłyszałeś, są pewne odniesienia do tego utworu.
Ostrożnie złożyła klarnet na stole, podeszła do blatu kuchennego po papierosy, zapaliła, po
czym przemierzyła pokój i zdjęła ze ściany zdjęcie.
Zima tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Sroga zima. Położyła zdjęcie
przede mną. Francja była już wtedy wyzwolona dowiedziałyśmy się pocztą pantoflową
i byłyśmy pełne nadziei, wiedząc, że alianci atakują Niemców. W nocy słychać było nad głowami
bombowce, całe setki, niewidzialne w ciemnościach, tylko warkot, który zdawał się nigdy nie
milknąć, jak odgłosy jakiejś potężnej, rozzłoszczonej bestii. Co noc ich nasłuchiwałyśmy,
chciałyśmy, by się rozlegały. %7ływiłyśmy nadzieję. Ale wtedy Niemcy rozpoczęli wielką ofensywę
w Ardenach i wydawało się, że odniosą zwycięstwo i nigdy nie będziemy wolne. Dziś młodzi
ludzie patrzą wstecz i jest dla nich jasne, że koniec wojny był nieunikniony. Ale wtedy, dla nas, tak
nie było.
Spojrzałem na zdjęcie. Było wyblakłe, ale dojrzałem na nim salę pełną kobiet, wszystkie
w identycznych, burych strojach. Kilka spoglądało w obiektyw, ale uwaga większości była
zwrócona na przód pomieszczenia, twarze urzeczone, skupione, niektóre oczy zamknięte.
Słuchają powiedziała Lorca. Nie bombowców. Muzyki. Na zdjęciu nie widać
muzyków. Jesteśmy tuż poza kadrem. Nasz mały kwintet: Jeanette, Betsie, Michelle, Brigitte i ja.
One wszystkie były lepsze ode mnie. Zwłaszcza słodka Betsie. Nie mam nawet jej zdjęcia.
Pokręciła głową. Niestety. Zaciągnęła się głęboko papierosem i wypuściła powolną strużkę
dymu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]