[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zację i ludzkość. Do diabła! Wiesz, co ci powiem: tyś człowiek niezwykle wykształcony, o
niepospolitym umyśle, chluba ojczyzny, ale ciebie Niemcy zbałamucili. Tak, Niemcy! Niem-
cy!
Samojlenko, z chwilą gdy wyjechał z Dorpatu, gdzie studiował medycynę, rzadko widywał
Niemców i nie przeczytał żadnej niemieckiej książki, ale był święcie przekonany, że całe zło
w polityce i nauce spowodowali Niemcy. Skąd mu przyszło do głowy podobne przekonanie,
tego sam nie umiałby wytłumaczyć, ale trzymał się go mocno.
– Tak, Niemcy! – powtórzył jeszcze raz. – Chodźmy na herbatę.
Wszyscy trzej wstali i włożywszy kapelusze przeszli do ogródka, gdzie usiedli w cieniu
bladych klonów, grusz i kasztanów. Zoolog i diakon zajęli ławkę przy stoliku, a Samojlenko
uplasował się na trzcinowym fotelu z szerokim, pochyłym oparciem. Ordynans podał herbatę,
konfitury i butelkę syropu.
Było bardzo gorąco, może trzydzieści stopni w cieniu. Upalne powietrze zamarło nieru-
chomo, jakby stężało, a długa pajęczyna, zwieszająca się z gałęzi kasztanu aż do ziemi, zawi-
sła bezwładnie i nie poruszała się.
Diakon wziął gitarę, która stale leżała na ziemi koło stołu, nastroił ją i zanucił po cichu,
cienkim głosikiem: „Młodziankowie seminaryjni prym w gospodzie wiodą...”, ale z gorąca
natychmiast umilkł, wytarł pot z czoła i spojrzał w górę na szafirowe, upalne niebo. Samoj-
lenko zdrzemnął się; od skwaru, ciszy i słodkiej poobiedniej senności, która ogarnęła wszyst-
kie jego członki, poczuł się słaby i podchmielony, ręce mu zwisły, oczy zmalały, głowa opa-
dła na pier.. W łzawym rozczuleniu spojrzał na von Korena i diakona i zamamrotał:
– Młode pokolenie... Gwiazda nauki i kaganiec wiary... Tylko patrzeć, jak ta długoszata
alleluja wykieruje się na metropolitę, kto wie, czy człowiek nie będzie musiał całować w
rączkę... Cóż... daj Boże...
Wkrótce rozległo się chrapanie. Von Koren i diakon dopili herbatę i wyszli na ulicę.
– Pan znów na przystań łowić byczki? – zapytał zoolog.
– Nie, za gorąco.
– Chodź pan do mnie. Spakuje mi pan paczkę do wysłania i coś niecoś przepisze. Przy
okazji rozważymy, czym się pan ma zająć. Bo trzeba pracować, diakonie. Tak nie można.
15
– Pańskie słowa są słuszne i logiczne – odparł diakon – lecz lenistwo moje znajduje sobie
usprawiedliwienie w okolicznościach mojego obecnego żywota. Sam pan rozumie, że nie-
pewność sytuacji w znacznym stopniu przyczynia się do stanu apatii. Czy mnie tutaj przysła-
no chwilowo, czy na stałe – Bóg jeden wie; żyję w ciągłej niepewności, a moja diakonica
wegetuje u ojca i nudzi się. Przyznaję też, że od tych upałów mózg się człowiekowi rozkleja.
– Brednie! – oświadczył zoolog. – I do upałów można się przyzwyczaić, i bez diakonicy
można przeżyć. Nie należy się pieścić. Trzeba wziąć się w garść.
V
Nadieżda Fiodorowna szła rano do kąpieli, a za nią sunęła jej kucharka Olga z dzbanem, z
miedzianą miednicą, gąbką i prześcieradłami. Na redzie stały jakieś dwa nieznane statki o
brudnych białych kominach, prawdopodobnie cudzoziemskie towarowe. Jacyś mężczyźni w
białych ubraniach, w białych butach chodzili po przystani i głośno krzyczeli po francusku, a
ze statków coś im odhukiwano. W miejskiej cerkiewce wesoło dzwoniły dzwony.
„Dzisiaj niedziela!” – przypomniała sobie z zadowoleniem Nadieżda.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]