[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i przemierzył cały peron, by wyjść z właściwej strony. Na schodach przy wyjściu, koło kiosku z
gazetami, którego witryna pyszniła się wypchaną głową prezydenta Kriigera, pamiątką z czasów
wojny burskiej, siedziało trzech chłopców obok kontrabasu i różnych podłużnych pudełek
obciągniętych czymś czarnym i wyglądających bardzo niepokojąco.
Gdy już miał ominąć grupkę, jednemu z puzonów udało się wyrwać i pędził zakosami wzdłuż muru
wyłożonego białymi kafelkami, pomógł go pochwycić, a następnie wsadzić do pudła, po czym
uznał, że dzień zapowiada się dobrze.
Po wyjściu z metra należało iść aż do mostu, przekroczyć rzekę i skręciwszy w prawo,
przemaszerować dwieście lub trzysta metrów wzdłuż nabrzeża.
Pogoda była ładna i słoneczna, tylko woda niepokojąco się marszczyła. Czuło się chłód, było
wcześnie, na moście lekko wiało.
Na krańcu dość zielonej wyspy dostrzegł po prawej stronie małą, okrągłą konstrukcję, składającą
się z dachu pokrytego łupkowymi płatami, wspieranego przez osiem żłobkowanych kolumn, którą
można by opisać zwięzlej i precyzyjniej, przyrównując ją do świątyni zwanej Zwiątynią Miłości;
Wersal, departament Seine-et-Oise. Dzielni amatorzy kąpieli o piątej wieczorem zostawiają w niej
swe ubrania i cnotę.
Od mostu droga schodziła ku filmowym studiom, obok kupy kamieni słusznych rozmiarów
zawalających brzeg na długości pięćdziesięciu metrów. Kamienie przeznaczone były zapewne do
wykończenia skarpy przy wejściu na most, zwany przez fachowców rurą ssącą. Wskutek niskiego
stanu wody widać było strzęp lichej trawy i poczerniały żwir, upaćkany różnymi paskudztwami,
gdzie znękane stonogi szukały chleba swojego powszedniego za pomocą łopatek, wędkarze w
sprawnych błękitach i espadrylach drażnili zgniłymi glistami zmęczone nosy rozgorączkowanych
ryb.
O kilka dekametrów od niego wyrosły z chodnika drzewa i nim je wyrwał z korzeniami, ujrzał
bramę wjazdową do filmowego studia. Składała się z dwóch znitowanych blaszanych rur, spiętych
na górze metalową taśmą, na dole zaś połączonych tworzącą czwartą krawędz ramy ziemią, po
której się chodziło. Całość była pomalowana ciemno-zieloną farbą, zmatowiałą wskutek kontaktów
z zamieciami i meteorytami, po lewej stronie znajdowały się mniejsze drzwi, przeznaczone dla
pieszych, i właśnie przez nie przeszedł. Na podwórzu stało piękne drzewo, prawdziwe, stare
samochody, mniej starę samochody i żuraw zrobiony z rury kotłowej z mnóstwem kolanek i
odciągów, pochodzący niewątpliwie z jakiejś katastrofy morskiej. W kącie siedziały sobie zwłoki
Lapończyka.
W głębi podwórza, nieco po lewej stronie, ujrzał oszkloną ślózówkę koło zegara, jakie widuje się na
stadionach, i długi korytarz prowadzący do całego mnóstwa atelier i magazynów z dekoracjami, po
dwunastu metrach korytarz skręcał pod kątem prostym i roztrajał się, jedną odnogą ku scenie B,
drugą - ku garderobom i scenie B, trzecia zaś wiodła prosto do nieba. Na roztrojeniu znajdowała się
także sala projekcyjna z kabiną operatora, korpulentnego hermafrodyty, który już w wieku
dwunastu lat na każdy posiłek wcinał po pięć kotletów cielęcych. Wielki, przeszklony sufit
przykrywał wszystko jak kapelusz, zaś ściany korytarzy, magazynów i atelier nie sięgały do sufitu,
co sprawiało, iż całość wyglądała jak wiecznie otwarte miasto w pomniejszeniu, niczym
monstrualne spółkowanie -jak by to ujął, i braciszek Zola - którego wynikiem były jedynie smętne
pory o bezbarwnych liściach.
Tuż przed garderobami, po lewej stronie, wchodziło się do biura rysowników, za nim była kryjówka
szefa produkcji i jego sekretarki, błękitnookiej brunetki, której nieznośnie złuszczał się naskórek na
lędzwiach. Garderoby i dwie sale do makijażu rozpościerały się dookoła w sposób tak nieregularny,
iż jedynie opis fotogrametryczny mógłby to ująć w sposób w miarę satysfakcjonujący.
Takimi wydały mu się studia "Kino-wizgu".
Nadział się na dwóch maszynistów, a potem na trzeciego w kombinezonie w tym samym kolorze co
dwaj pierwsi. Wszedł do biura szefa produkcji i jego sekretarka zerknęła na wezwanie znalezione w
ostatniej chwili pod budzikiem, po czym wskazała mu garderobę. Wyszedł, przemierzył główny
korytarz i ruszył mniejszym, prostopadłym, prowadzącym do garderób z numerami od 11 do 20.
Zajmował szesnastkę wraz z dwoma innymi statystami. Garderoba była wąska, wypacykowana na
kremowo, z dwoma lustrami i umywalką oraz z trzema lampami elektrycznymi oświetlającymi z
głuchym burczeniem konchoidalny fragment.
Umywalka z porfiru i guano jaśniała przepychem swych chromów, ale otwór spustowy nie działał.
Jego dwaj garderobiani towarzysze jeszcze się nie pojawili. Zdjął marynarkę, położył na etażerce
walizkę zawierającą czystą koszulę oraz śniadanie składające się z łuski marynowanego peskadora
włożonej między dwie kromki chleba oraz dwóch znieczulonych przezornie pomidorów. Napił się
nieco wody z kranu, gdyż poczuł, że gardło ma suche i szeleszczące jak krepina, po czym wyszedł,
by czyhać na kolejnych przybyszów.
Idąc głównym korytarzem, został pochwycony przez jakiegoś zasapanego osobnika, który
powiedział: "Proszę do makijażu, póki nie ma nikogo." Ruszył więc do drzwi znajdujących się na
przedłużeniu wyżej wymienionego korytarza. Tabliczka umieszczona tuż nad nadprożem aż nazbyt
dobitnie świadczyła o artystycznym i dupolubnym przeznaczeniu pomieszczenia.
II
Dwie charakteryzatorki płci żeńskiej i jedna płci męskiej dzieliły to pomieszczenie, dłuższe niż
szersze, którego umeblowanie stanowił jeden, ale za to ciągnący się od ściany do ściany stół. Nad
nim wisiały lustra. Można w nich było obserwować proces przekształcania gęby w buzkę
supergwiazdy. Wpadł w ręce charakteryzatorki płci męskiej, rozkosznego pederasty o skórze świeżo
wygolonej, spryskanej, zdezynfekowanej, nakremowanej. wymasowanej, natłuszczonej
spermacetem i olejem kalomelowym w sztabkach, o czarnych, kręconych włosach i słodkim głosie,
o gestach ujmujących nad wyraz uprzejmych, o oczach mrugających i migoczących, których
powieki unosiły się nagle, by opaść z wilgotnym pacnięciem, roniąc za każdym razem czerwoną
banieczkę,
o białych, wilgotnych zębach. Był w beżowoszarym garniturze, marynarka wisiała obok.
Rzekł do niego:
- Ma pan jasną skórę... nałożę panu numer 31. Statysta odpowiedział:
- Zdaję się na pana.
Tamten spojrzał na niego z wdzięcznością, puszczając przy tym trzy bańki.
Statysta rozsunął szeroko kołnierzyk swej czystej koszuli. Charaktery zator zanurzył delikatnie
palec wskazujący i środkowy w naczyniu z farbą. Lekkimi ruchami wklepał mu ją w twarz, znacząc
ją owalnymi, ząbkowanymi plamami w taki sposób, że statysta mógł odczytać w lustrze napis
"Podobasz mi się". Zaczerwienił się, a palce charakteryzatora zadrżały w kontakcie z jego
rozgrzanymi przez krew policzkami. Pózniej mała gąbka zamieniła to wszystko w równomierną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]