[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lody, odpowiednie filmy DVD i gry (małolaty dzisiaj
zaczynają dużo wcześniej niż niegdyś moja córka). O jej
bezpieczeństwo nie drżałam, znając nie tylko inteligencję
dzieciaka, ale przede wszystkim jej wiarę w to, co mówił
André. Wciąż nie chciaÅ‚a sÅ‚yszeć o policji. Jestem
przekonana, że samo jej zdjęcie wprowadzone do
systemu mogłoby znacznie zbliżyć nas do rozwiązania,
ale w naszej sytuacji dojście do tego etapu byłoby
potwornie trudne i dobrze o tym wiedziaÅ‚am. André
nagadał głupot, że jej przeznaczeniem jest być w tym
momencie ze mną, dopóki nie przyjdzie zapowiadany
człowiek, który nam pomoże. Przełożył to w odpowiedni
sposób na język ośmiolatki, oplatając to nimbem czarów,
bajek i przypowieści, cholera, ludowych, które powoli z
niej wyciągałam. Jakoś nie była skora do mówienia mi
od razu całej prawdy, z pewnością pod jego wpływem.
To, co nas spotykało, raczej tylko utwierdzało ją w
przekonaniu, że robi dobrze. Postanowiłam jeszcze
chwilę poczekać. Policję uznałam za ostateczność. Jeśli
nie speÅ‚ni siÄ™ wróżba André w ciÄ…gu kilku dni, nie
będzie innego wyjścia. Nie wiem, co prawda, jak
przebrniemy przez kolejne stadia policyjnej biurokracji,
gdzie wszyscy będą nas
252
zapominać już w kilka sekund po naszym wyjściu z
każdego gabinetu, nawet gdyby stołeczni gliniarze
okazali się bystrzejsi od tych, z którymi miałam już do
czynienia. W jakimś momencie muszę jednak spróbować,
jeśli nie będzie innego wyjścia. Z drugiej strony
przerażała mnie myśl, że przyjdzie czas, kiedy zostanę
sama, bez jedynej osoby, która choć ma lat zaledwie
osiem, rozumie to całe szaleństwo i w przeciwieństwie
do mnie wierzy w jego sens. No, może jednak niejedyną.
Kim naprawdÄ™ byÅ‚ André, wciąż nie wiedziaÅ‚am, chociaż
także i mnie coś podpowiadało, że może on być tą drugą
osobą. Trzecią była niemal na pewno Zofia Liebhart.
Prado, jeśli mała mówiła prawdę, musiał wiedzieć być
może nawet dużo więcej niż my, ale zniknął i jak widać
guzik go obchodziło, co się z nami dzieje.
U pani profesor byłam już trzykrotnie. Za każdym
razem nikt mi nie otworzył. Dwukrotnie czekałam po
trzy, a ostatnim razem aż cztery godziny i nikt się nie
pojawiał. Nie mogłam sobie pozwolić na więcej. Trzeba
było wracać i nakarmić dzieciaka, niezależnie od tego,
jak dobrze sobie radził. Zresztą zostawianie Justysi na
całe dnie niepokoiło nawet mnie. Kilka godzin bez niej
burzyło za każdym razem mój spokój, więc mogłam
sobie wyobrazić, jak musiało być z dzieckiem, które nie
widziało rodziców od tylu dni. Nie dawała po sobie
niczego poznać; rozklejała się rzadko. W gniew wpadała
jeszcze rzadziej i była niewiarygodnie cierpliwa.
253
Wczoraj przeprowadziłyśmy się do hotelu. Na
upartego mogłybyśmy chyba nie płacić, bo codziennie
portierzy musieli sobie nas przypominać od nowa.
Widząc jednak klucz w moich rękach i potem, gdy
sprawdzali księgę, przypisywali to swojemu
roztargnieniu lub zmęczeniu. Swoją drogą ciekawe, że
nasze dane widniały tam cały czas, odwrotnie jak w
meldunkach u gliniarzy spod pałacu? Stamtąd wszystko
czarodziejsko wyparowało wraz z jakimkolwiek
wspomnieniem o mnie i małej. To była dla mnie zagadka,
jak na razie największa. A może wpisy znikały lub
stawały się dla obsługi niewidoczne za każdym razem,
dopóki nie pojawiłyśmy się na dole, by ponownie wrócić
na swoje miejsce? Jakby jacyÅ› magicy z kosmosu, UFO
czy pijany Bóg bawili się naszym kosztem.
Dzisiaj rano znowu zjawiłam się pod domem Zofii
Liebhart. Mieszkania w obskurnym bloku nikt mi nie
otworzył, ale tym razem czekałam na ławce zaledwie
kilka minut. Zobaczyłam ją idącą od strony pobliskiego
parku. Wyglądała fatalnie, ubrana w szare, tanie ciuchy,
obawiam się, że kąpieli zażywała rzadko. Poznałam ją
bez trudu. Ktoś, pewnie z kręgu byłych kolegów, był na
tyle miły , że zamieścił w Internecie jej aktualne
zdjęcie. Choć nie miałam pojęcia, jak zareaguje,
przygotowałam się na różne możliwe scenariusze i po
kilku dniach czytania o niej i siedzenia pod obskurnym
blokiem byłam gotowa nawet siłą ją zatrzymać, jeśli nie
chciałaby ze mną porozmawiać. Wyszłam naprzeciw,
stanęłam między nią
254
a ruderą wieżowca, w którym mieszkała, i zwyczajnie się
przedstawiłam:
- Dzień dobry, pani profesor, nazywam się Maria
Chorodecka.
Zofia Liebhart odgarnęła włosy z twarzy i zmrużyła
oczy, jakby była krótkowidzem.
- A to mnie ma obchodzić, bo...? - spytała
beznamiętnie.
- Bo nie tylko wiem, kto to jest Jan Rzepecki -
oświadczyłam, nie schodząc jej z drogi - ale jeszcze do
tego spotkało mnie dokładnie to, co jego.
- Dziennikarka? - Bardziej zmrużyła oczy, ton głosu
się zaostrzył.
- Nie wierzy mi pani - stwierdziłam, niestety
spodziewajÄ…c siÄ™ tego.
- Oczywiście, że nie. Proszę zejść mi z drogi.
- Musi pani ze mną porozmawiać! - Nie
ustępowałam.
- Nic nie muszę. Siłą mnie tu zatrzymasz?
- Tak. - Sama nie mogłam uwierzyć, że to
powiedziałam.
Zyskałam chyba w jej oczach więcej szacunku.
Chwilę mierzyła mnie wzrokiem, na jej twarzy pojawiło
się coś w rodzaju złośliwego uśmiechu czarownicy z
bajek dla dzieci.
- Maria Chorodecka... SkÄ…d ty jesteÅ›? Z Super
Expressu ?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]