[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wszystkie możliwości naszej bogatej spiżarni. Poddałem jeszcze ostatecznej próbie cukier, ale i ten
zakwalifikowały papugi jako świństwo.
 Po cóżeś, głupia, przyleciała aż tutaj?  pytam ararę na głos, a Tadeusz obok, milcząc, żuje
papierosa i przestępuje z nogi na nogę, co zwykł czynić w najwyższym zdenerwowaniu. Bezsilność
w stosunku do czyjegoś cierpienia nie ma żadnej logiki. Jest to uczucie gnębiące zarówno na widok
rannego psa, jak tysiąca umierających ludzi. Litość jest uczuciem czystym a bezkrytycznym i
dlatego smutek nasz nie był wówczas ani śmieszny, ani czułostkowy. Przed nami było cierpienie,
które nas obwiniało. Tej winy nie byliśmy w stanie naprawić i to było najważniejsze.
Poszliśmy spać na głodno. Papugi i my.
Gdzieś koło północy zbudziła mnie nagła myśl:  czekolada . Resztki jej leżą gdzieś na dnie
pudełka. Nowa nadzieja podrywa mnie z hamaka. Mieszam proszek z wodą i cukrem, a Tadeusz
milcząc pomaga. Raz po raz rzucamy z czułością wzrok na drzemiącą obok papugę. Jakby nas
wyczuła. Otwiera oczy i przekrzywia łeb. Mój Boże, dałbym wszystko w tej chwili za uratowanie
jej życia. Już nie skrzeczy nawet, gdy się do niej zbliżamy. Nie odsuwa się na drugi koniec gałęzi
jak przedtem. Przeciwnie. Jakby czekała na nowy nasz poczęstunek. Bez namysłu zanurza dziób w
czekoladowym płynie, ale tylko raz. Więcej nie próbuje. Zrezygnowani i przybici wracamy do
swoich hamaków.
 Panie Tadeuszu, chodzmy spróbować eksperymentu z drugą papugą, może będzie mądrzejsza.
Może się okaże mniej wybredna.
Idziemy świecąc przed sobą snopem światła elektrycznej latarki. Z daleka już widnieje suchy badyl,
a na nim przepiękny, olbrzymi, niebieski samiec. Ptak nie jest zabandażowany i robi wrażenie
zupełnie normalne. Jeszcze z pięćdziesiąt metrów dzieli nas od niego. Za chwilę zacznie w nie-
pokoju, przerazliwie kracząc, kiwać się na boki. Zacznie przemierzać łapami długość gałęzi.
Podchodzimy z Tadeuszem powoli, coraz wolniej, aby go nie straszyć. Nieruchomo zastygła
postawa papugi czyni na nas coraz bardziej przygnębiające wrażenie. Nie mówimy do siebie, ale
każdy o jednym i tym samym myśli. Zachowanie się papug podczas operacji i potem w czasie
karmienia, ich mądrość i wdzięczna łagodność zdołały w nas wzbudzić przywiązanie.
Przyspieszamy kroku. Już biegniemy. Papuga w dalszym ciągu nie zmienia swojego położenia.
Przekrzywionym dziobem trzyma górną gałąz, a palce nóg kurczowo się opierają na dolnej.
Szkliste, martwe już oczy lśnią w odbiciu latarki. Stoimy jak wryci. Zaskoczeni jesteśmy tym
zupełnie dla nas niespodziewanym, a tak dziwnym zakończeniem męki. Wzniesiony do poziomu
naszych twarzy ptak patrzy oto z bliska niemą skargą.
Ostrożnie i niemal z czułością dotykam olbrzymiego dzioba. Ruchem wahadłowego bezwładu
zakiwała się błękitna głowa. Pod badylem na trawie rdzawi się szeroko plama zakrzepłej krwi.
Biedny ptak musiał tak gasnąć powoli, zaciskając dziób na gałęzi, aby z niej broń Boże nie upaść.
Siłą gasnącej woli bronił się przed hańba upadku z wolności ptasiej na niewolną ziemię.
Każda śmierć ma swój specyficzny wyraz. Ta była uosobieniem ciszy i tragicznego, a raczej
smętnego spokoju i rezygnacji. Ten smutek właśnie udzielił się nieuchwytnym fluidem nam obu.
Tadeusz dawno już zgasił latarkę, ale oswojony z ciemnością wzrok doskonale odróżnia cień
wiszącego przed nami ptaka.
W tej chwili doleciał nas szelest kulejących kroków i miarowy brzęk łańcucha. Zdumieni obracamy
głowy.
Wlokąc za sobą kawałek łańcucha, obandażowana na krzyż poplamioną chustką, dużym i
niezdarnym rozkiwanym krokiem idzie ku nam powoli nasza druga zraniona arara. Czyżby
przeczuła zgon towarzysza? Nie chciałem czekać na to, co miało teraz nastąpić. Sam nie wiem,
czemu zdawało mi się, że ta papuzia niema boleść tysiąckrotnie może być głębsza od wszystkich
ludzkich łkań i teatralnych krzyków i że to bezgłośne i tragiczne spotkanie nierozłącznej dotąd pary
puszczańskich przyjaciół starga mi do reszty nadszarpnięte nerwy i ja, człowiek dorosły, zbłaznię
się w dobie klęsk i prawdziwych nieszczęść głupim sentymentalizmem.
Zawracamy obaj szybkim krokiem do swoich hamaków.
Cały dzień następny schodzi nam na wytężonej pracy. Nie mam czasu. Wypychanie pochłania
uwagę i pamięć. Ogromny tuiuiu przypadł mi dzisiaj w udziale. Przy najlepszych nawet chęciach
nie skończę go do póznego wieczoru. Powiesiłem ptaka za dziób na gałęzi i w ten sposób wywle-
kam go ze skóry. Mierzy dwa metry, czyli jest wyższy ode mnie. Największą trudność przy
wypychaniu sprawiają śnieżystobiałe pióra. Ani się spostrzeżesz, jak krople krwi popsują ci całą
robotę. Za każdym cięciem muszę okrywać pióra workiem i wyczyniać istne akrobacje. Dopiero
wieczorem idę napoić moją biedną papugę. Jakże mogłem dotąd nie pomyśleć o tym! Z blaszanką
w ręku kieruję się ku badylowi. W tymże momencie przychodzi mi do głowy myśl, że dawno już
mojej papugi nie ma, wszakże zapomniałem ją przywiązać. Trudno przecież wymagać od dzikiego
ptaka, żeby siedział całą dobę w oznaczonym ściśle miejscu. A zresztą może to i dobrze, że
zapomniałem przywiązać. Znajdzie sobie jakiś owoc i prędzej wykuruje sobie skrzydła. Nałożone
szwy nie dopuszczą już do krwotoku. Tak medytując zbliżam się do badyla. Przytulone do siebie
głowami i nieruchome, siedzą obie papugi. Czyżby i ta druga już nie żyła? Wstrzymałem oddech.
Podchodzę. Dwa miłujące się ptaki, ogromne, nierołączne, z obwisłymi bezsilnie skrzydłami, patrzą
oto w szkarłatną łunę zachodzącego słońca.
Chór arancuang zagrzmiał nagle harmonijnym wołaniem i pognał jak zwykle w dal. Krokodyle
warknęły od niechcenia i na ten wrogi głos jedna z papug sennym, poważnym ruchem obraca głowę
i nasłuchuje. Więc jednak żyje! Radość porwała mnie z miejsca. Podbiegłem do niej z czułym
słowem, jak do bliskiej już sobie istoty, podsuwam miskę z wodą pod same oczy. Aapczywie
siorbie wodę bez namysłu i przymykając rozkosznie powieki, zadziera raz po raz w górę swoje
straszliwie niezdarne dziobisko. Dobry mój, rozumny ptak! Może mu będzie jednak lepiej. Może w
końcu wynajdziemy coś do jedzenia.
 Zabiorę cię na inny jakiś krzak. Nazbyt smutno tutaj tobie, prześpisz się, zapomnisz. Chodzmy.
Pieczołowicie zdejmuję papugę z gałęzi. Nie stawia najmniejszego oporu i nie protestuje głosem.
Niosę ją przytuloną do boku jak niemowlę w pieluszkach. Wybieram wygodne drzewo niedaleko
obozu i sadzam ją tam na poziomej gałęzi, dobrej do chwytu. Daję spokój wszelkim sznurkom. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl