[ Pobierz całość w formacie PDF ]

skóry i rozłożył go na ziemi. Zabrał ze sobą kołczan z dwiema pozostałymi strzałami i łuk. Położył
je obok strzelby. Na koniec zdjął siodło i juki z grzbietu Rosebud.
Kasztanka zrobiła kilka kroków w stronę karłowatych drzewek. Nagle jej tylne nogi ugięły
się pod nią i usiadła ciężko na zadzie. Po chwili przednie nogi ślizgowym ruchem wyciągnęły się
do przodu. Klacz przewróciła się na bok.
Craig ukląkł przy jej łbie, położył go sobie na kolanach i pogłaskał Rosebud po nozdrzach.
Zarżała cichutko, czując jego dotyk. W tym samym momencie jej dzielne serce poddało się.
Ben był również wykończony. Nie spał przez dwie doby, ledwie co jadł i przebył w siodle
lub na nogach ponad sto pięćdziesiąt kilometrów. Ale zostało mu jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
Zbliżył się do krawędzi półki skalnej. Zobaczył daleko, w dole dwa obozy prześladowców. Naciął
gałązek w miejscu, w którym kiedyś siedział stary szaman, po czym rozpalił ognisko. Płomienie
oświetliły półkę skalną i wnętrze jaskini, oraz postać odzianej w białą jedwabną suknię
dziewczyny, jedynej i ostatniej jaką kiedykolwiek miał kochać.
Wyjął z juków prowiant zabrany z fortu. Usiedli obok siebie na derce do jedynego i
ostatniego posiłku, jaki kiedykolwiek mieli wspólnie spożyć.
Craig dobrze wiedział, że teraz po stracie konia, ich dalsza ucieczka nie ma szans. Ale stary
szaman obiecał mu, że ta dziewczyna zostanie jego żoną, bo tak powiedział Wszechobecny Duch.
PONI%7łEJ, na płaskowyżu rozmowa nie kleiła się wycieńczonym mężczyznom. Siedzieli w
milczeniu, z twarzami oświetlonymi przez migoczące płomienie i wpatrywali się w ogień.
W rozrzedzonym powietrzu wysokogórskim panowała absolutna cisza. Od strony
szczytów powiał lekki zefirek, ale nawet on jej nie zakłócił. Przerwał ją dopiero dziwny odgłos.
Przeszył on noc, niesiony wiatrem od gór. Był to krzyk, przeciągły i wyrazny, młodej
kobiety.
Nie było w nim jednak bólu ani strachu, ale wibrująca i rozełkana nuta nieopisanej ekstazy.
Policjanci popatrzyli po sobie i odwrócili oczy. Sto metrów dalej Bili Braddock zerwał się
od ogniska. Spojrzał na górę, a na je go twarzy odmalowała się wściekłość i nienawiść.
O północy temperatura zaczęła spadać. Początkowo wszyscy myśleli, że jest tak bardzo
zimno ze względu na wysokość i rozrzedzone powietrze. Drżąc, opatulili się mocniej swoimi
kożuchami.
Temperatura doszła do zera i wciąż spadała. Policjanci zobaczyli gęste chmury, które
zaczęły się zbierać nad szczytami i zasłoniły góry. Przez moment widzieli jeszcze maleńki
płomyczek w oddali, na skalnym zboczu Rearguard, ale i on wkrótce zniknął.
Wszyscy pochodzili z Montany i przyzwyczajeni byli do surowych zim, lecz pora roku była
zbyt wczesna na taki mróz. O godzinie pierwszej w nocy oszacowali, że musi być chyba ze
dwadzieścia stopni poniżej zera. O drugiej wszyscy byli na nogach, nie myśląc już o spaniu, za to
tupiąc nogami by pobudzić krążenie krwi, chuchając w dłonie i dorzucając bezustannie gałęzi do
ognia. Bez rezultatu. Zaczęły spadać pierwsze, wielkie płaty śniegu.
Starszy strażnik podszedł do Lewisa.
- Cal i ja uważamy, że należałoby zawrócić do Lasu Custera - rzekł, szczękając zębami.
- A czy tam będzie cieplej? - spytał szeryf.
- Być może.
- Co tu się dzieje, do wszystkich diabłów?
- Pomyśli pan, że zwariowałem, szeryfie.
- Oświeć mnie, do cholery.
Znieg padał coraz gęstszy, gwiazd nie było już widać na niebie, a mrozna biała dzicz
zagarniała ich coraz bardziej.
- To miejsce to pogranicze ziem Indian z plemienia Kruków i Szoszonów. Wiele lat temu,
jeszcze przed przybyciem białego człowieka, walczyli tu i ginęli wojownicy. Indianie uważają, że
wciąż przebywają tu duchy ich zmarłych. Twierdzą, że to magiczne miejsce.
- Doprawdy rozkoszna legenda. Ale co ma wspólnego z tą cholerną pogodą?
- Mówiłem, że to zabrzmi nieprawdopodobnie. Oni wierzą, że czasami przybywa tu też
Wszechobecny Duch, przynosząc Chłód Długiego Snu, któremu nie potrafi się oprzeć żaden
człowiek. To oczywiście, tylko dziwne zjawisko klimatyczne ale mimo to uważam, że powinniśmy
się stąd zabierać. Jeśli zostaniemy, zamarzniemy na śmierć przed świtem.
Szeryf Lewis zastanowił się, po czym skinął głową.
- Osiodłać konie! - polecił swym podwładnym. - Odjeżdżamy. Niech ktoś powie
Braddockowi.
Strażnik zniknął w zamieci i wyłonił się z niej kilka minut pózniej.
- Braddock powiedział, że schroni się nad strumieniem, ale nie zrobi ani kroku dalej.
Dygocząc z zimna, szeryf, strażnicy i policjanci wrócili na drugą stronę strumienia i
odjechali przez płaskowyż Silver Run aż do gęstego, sosnowego lasu. Między drzewami
temperatura wahała się w okolicach zera. Rozpalili kilka ognisk i dzięki temu przetrwali noc.
O wpół do piątej rano biały płaszcz otulający górę oderwał się od zbocza i runął na
równinę, bezgłośnie sunąc po skałach. Lawina wypełniła śniegiem cały wąwóz, zasypała kilkaset
metrów płaskowyżu Silver Run i tam spoczęła. Teraz dopiero chmury rozrzedziły się i
przejaśniało.
DWIE godziny pózniej szeryf Paul Lewis stał na skraju lasu, spoglądając na południe. Góry
były białe. Na wschodzie różowa tu zapowiadała pogodny dzień, a niebo wypełniło się błękitem.
Krótkofalówka szeryfa działała tylko dzięki temu, że całą noc trzymał ją przy ciele.
- Larry! - powiedział do mikrofonu. - Potrzebujemy cię tutaj Przyleć jetrangerem. Szybko.
Zeszła lawina i nie wygląda to na lepiej... Nie, my jesteśmy na skraju puszczy, w miejscu,
skąd wczoraj zabrałeś rannego.
Czteroosobowy jetranger nadleciał z porannego nieba i usiadł na zimnej, choć
nieośnieżonej skale. Lewis polecił wsiąść do niego swoim dwóm podwładnym, a sam zajął miejsce
obok pilota.
- Zawracamy w stronę gór.
- Zapomniałeś o strzelcu?
- Podejrzewam, że nie będzie do nas strzelać. Musieliby by szczęściarzami, żeby w ogóle
przeżyć.
Helikopter poleciał nad trasą, którą przebyli poprzedniego dnia. Wąwóz Lake Fork można
było rozpoznać tylko po czubkach pojedynczych sosen i modrzewi. Po pięciu ludziach, którzy
schronili się w kanionie, nie było ani śladu. Lecieli coraz wyżej w stronę góry. Szeryf próbował
ustalić, w którym miejscu nocą widział z oddali ognisko. Pilot był spięty i starał się utrzymywać
jak najwyższy pułap.
Lewis jako pierwszy dostrzegł atramentowoczarny ślad na zboczu góry, wejście do jaskini,
a przed nim ośnieżoną półkę skalna na tyle dużą, by mógł na niej usiąść niewielki jetranger.
- LÄ…duj, Larry.
Pilot ostrożnie schodził w dół rozglądając się z uwagą, czy gdzie między głazami nie czyha
na nich uciekinier, obawiając się, że za raz ujrzy błysk prochu ze starej strzelby. Na szczęście
wokół panował spokój. Helikopter wylądował na półce z wirującym szybko wirnikiem, gotów do
natychmiastowego odlotu.
Szeryf Lewis wyskoczył z maszyny z pistoletem gotowym strzału. Za nim pośpieszyli dwaj
policjanci z karabinami. Obaj padli na ziemię, kierując lufy w stronę wejścia do jaskini. Nie
zauważyli najmniejszego ruchu.
- Wychodzić powoli z rękami do góry! - zawołał szeryf.
%7ładnej odpowiedzi. %7ładnego ruchu. Lewis podbiegł zygzakiem do jaskini i zatrzymał się
obok wejścia. Po kilku sekundach zajrzał do środka.
Na podłodze zobaczył jakiś wzgórek. Nic więcej. Szeryf ostrożnie podszedł do niego.
Czymkolwiek to kiedyś było, być może skórą zwierzęcia, zgniło i rozpadło się ze starości, a włosie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl