[ Pobierz całość w formacie PDF ]

większe od tamtych i puste, jak miska. Kiedy zobaczył, że go obserwujemy, uniósł głowę znad
zdobyczy i odchylił ją trochę w tył, jakby patrzył na szczyty gór. Znowu usłyszeliśmy ten krzyk -
aaaaaaaa! - i wszyscy się obejrzeliśmy, bo w ogóle nie dochodził od strony lamparta, ale z daleka
i wysoka za nami.
Chrup! Kiedy byliśmy odwróceni, lampart odgryzł lampkę z na wpół odciętej głowy
martwego kozła i skrył się w ciemności. Jednocześnie Bun na czele wyprawy zaskrzeczał
przerazliwie, wyrwał się z uwięzi Gerry ego i Geli i popędził śnieżną doliną z Jeffem na
grzbiecie.
I już nie mieliśmy światła. Tylko to jedno nam zostało, ten mały krążek światła sunącego
przez padający śnieg - a teraz znikał w dali, z małym cieniem Jeffa pośrodku, zostawiając nas w
całkowitej ciemności.
Aaaaaaaa! - rozległ się znów głos śnieżnego lamparta, daleki, rozmarzony, za naszymi
plecami. Jednocześnie lampart - nie daleki i rozmarzony, ale ogromny i silny, z groznymi
pazurami i zębami - znowu się na nas rzucił. Leśny lampart zabija tylko raz, ale śnieżnemu chyba
pasuje zabijać i zabijać, szybko odgryzać kozłom lampki i gonić kolejne, aż nazbiera się zapas
zamrożonego mięsa, który musi wystarczyć, póki nie przyjdzie kolejne stado.
Przez chwilę czuliśmy go między nami. Usłyszeliśmy krzyk dziewczyny, potem, parę
metrów od nas, słyszeliśmy, jak się dławi i milknie. Wiedzieliśmy, że lampart wywlókł ją z
kolumny i zrobił w ciemności, tak samo jak wcześniej Białasa.
Nikt nie wiedział, kto to był. Wszyscy wołali siostry i przyjaciółki.
- Tina, żyjesz?! - krzyknął Dix, wymacując mnie dłońmi.
- Jane! - zawołałam siostrę. - Jane, jesteś?!
- Lucy? Clare? Candy? - rozległy się głosy, a inne głosy odpowiadały im w ciemności, póki
ktoś nie zawołał: - Suzie! - a Suzie Rybo rzeka, ta bystra dziewczyna o ostrym języku nie
odpowiedziała. I wiedzieliśmy, że gdyby coś było widać, to widzielibyśmy na śniegu jej
czerwoną krew, jej i dziecka, które w sobie miała. I luzno dyndającą martwą głowę.
Nagle przez te krzyki i lamenty przebił się donośny głos Johna:
- Trzymać się razem. Szybko! Wszyscy w kupę, z dzidami na zewnątrz! Chcecie, żeby nas po
kolei zeżarł? Razem, i dzidy na zewnątrz! Szybko! Już!
32. Jeff Czerwoniuch
Bun pędził i pędził i nie byłem w stanie go zatrzymać. Mogłem tylko trzymać się mocno
mocno jego futra, leżąc płasko na grzbiecie. Wiedziałem, że jeśli spadnę w ten śnieg i ciemność,
to będzie koniec. Mój koniec. Zwiat będzie miał jeszcze dużo innych oczu, przez które będzie
mógł patrzeć, ale już nie moje.
Bun biegł przez tę długą zaśnieżoną dolinę. Lampka na głowie pulsowała mu jasno jasno ze
strachu i wydawał taki dziwny odgłos, którego nigdy wcześniej nie słyszałem: Aiiiiii! Aiiiiii!
Odbijał się echem od skał i gór. Wielkie płatki śniegu sypały się na mnie i odlatywały w tył.
Migały mi wysokie skały, urwiska i wystające spod śniegu wielkie zielonkawe jęzory lodu.
Po dłuższym szalonym biegu Bun w końcu zwolnił. Widziałem, że zaśnieżony grunt przed
nami się załamuje i zaczyna opadać, że wystaje z niego coraz więcej tych lodowych brył, że w
śniegu pojawiają się lodowe szczeliny. Dotarło do mnie, że przez cały czas byliśmy na wielkim
wielkim lodowcu. Dotąd był cały zakryty mocno ubitym śniegiem, tu jednak lód pękał, wyginał
się i wystawał ze śniegu, całkiem jak kości wystające ze złamanej nogi.
Aiiiiii! Aiiiiii! - robił Bun. Na chwilę przestał i znowu zawołał: Aiiiiii! Aiiiiii! Skręcił
znienacka w lewo i zaczął się wspinać po skalistym zboczu ponad lodowcem, póki nie wszedł na
grzbiet i nie mogliśmy zajrzeć na drugą stronę.
Pod nami było światło! Tysiące lampek, białych i zielonkawożółtych. Mała dolinka pełna
świecących drzew była otoczona zewsząd Znieżnym Ciemnem.
Aiiiiii! Aiiiiii! - zrobił Bun.
Położyłem rękę na miękkiej lampce na jego głowie i próbowałem go nakłonić, żeby zawrócił
i poszedł z powrotem, żebym mógł powiedzieć reszcie. Zawsze dotąd dawał mi się w ten sposób
prowadzić. Zcieżkę znajdował sam, ale kiedy było kilka do wyboru, zatrzymywał się, podnosił
głowę, węszył i sapał i powiewał czułkami, a wtedy ja podejmowałem decyzję, kładąc rękę na
lampce i przekręcając mu głowę w kierunku, w którym chciałem pojechać. Domyślałem się, że
wełniaki mogą pozostawać na Znieżnym Ciemnie ile zechcą, ale my musimy przedostać się na
drugą stronę. Dlatego starałem się, w miarę możliwości, kierować nim tak, żeby szedł w poprzek
Wzgórz Peckham, a nie wzdłuż nich.
Teraz jednak, na szczycie grzbietu, Bun nie zrobił tego, o co prosiłem. Mogłem mu odwracać
głowę jak chciałem, on i tak nie zawracał. Zapewne lampart nadal był gdzieś niedaleko za nami.
Zatrzymać też się nie chciał. Znowu krzyknął: Aiiiiii! - i ruszył prosto na światła doliny.
Pociągnąłem za lampkę, żeby chociaż go zatrzymać. W ogóle nie zwrócił na to uwagi. Nic nie
mogłem zrobić, żeby go przekonać - naprawdę mogłem tylko przypominać sobie, że mam mieć
oczy otwarte i dostrzegać świat, na którym jestem.
- Jesteśmy tu - szepnąłem do siebie - jesteśmy tu naprawdę.
Pomyślałem, że może już nigdy nie zobaczę reszty ludzi. Ze umrę tu samotnie i nikt się
nigdy nie dowie, co widziałem. Ale to nie zmieniło faktu, że te rzeczy widziałem. %7łyłem,
widziałem, i byłem tu naprawdę.
Zeszliśmy do dziwnego lasu, z drzewami tak wysokimi jak to wcześniejsze, samotne, z
nietoperzem i pełzakiem. Na wszystkich gałęzie wyrastały z pnia dopiero wysoko wysoko.
Przechodząc pod nimi, czułem się mały mały, nawet na grzbiecie Bun a, przez to, że gałęzie były
tak daleko w górze. Za to lampki świeciły tak samo jasno jak białuchy w Okrągłej Dolinie, a pnie
drzew były ciepłe i wydawały ten sam znajomy dzwięk, który słyszeliśmy każdego wstania i
spania przez całe życie, póki nie wyprawiliśmy się w Znieżne Ciemno. Hmmmf, hmmmf,
hmmmf, robiły. A cały las robił hmmmmmm.
Z jednego drzewa zbiegł drzewny lis i spojrzał na nas zza pnia płaskimi, pustymi oczami,
węsząc długim, giętkim ryjkiem. Przeleciał jaskrawy ptak, z wyciągniętymi do przodu rączkami.
Z gałęzi wysoko wysoko popatrzyła na mnie małpa o sześciu rękach, większa niż małpy z
Okrągłej Doliny i z luznymi płatami skóry zwisającymi pomiędzy rękami.
Wszystko widziałem tak wyraznie wyraznie, gapiłem się i gapiłem, bo tylko tyle mogłem -
patrzeć, patrzeć i patrzeć, więc trzeba to było robić najlepiej jak umiałem. Poczułem, że się
uspokajam i Bun też. Serca nie biły mu już tak szybko, lampka przestała pulsować i zaświeciła
spokojnie. Delikatnie za nią pociągnąłem, żeby sprawdzić, czy się zatrzyma, i zatrzymał się od
razu, bez protestów. Zsiadłem, podprowadziłem go do strumienia, oparłem się plecami o drzewo,
a on przednimi łapami, jak rękami, nabierał talorostu do pyska. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl