[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ocalałe miasta, gdzie oni kiedyś mieszkali. I wiesz, tato, w tych górach jakby się cos zataiło, błąkało jeszcze. Mo\e
Marsjanom n'e podoba się, \e przylecieliśmy tutaj? Mo\e pragną zemsty?
 Bzdura!  Belering spojrzał w okno.  Przecie\ nikomu nil zrobiliśmy nic zfego... JesteSmy
spokojnymi ludzmi".
Piftek
Noc. Wszyscy śpią. Wierzchołki topól kołyszą pasmami wodorostów podniesionych nad dnem granatowej
głębi nieba, uwikłanych w rojowisko rybich oczu  gwiazd. Okno otwarte szeroko. Chłodny wiatr zdaje się
na wylot przewiercać ciało, pod otoczką skóry nie zostawiając nic prócz przejmującego zimna.
 Dlaczego wstałeś ? Po co otworzyłeś okno ?! Siostra Margo staje w drzwiach.
 Co się stało?!
Chłopiec nie odwraca się od okna. Stoi bosy, w koszuli sięgającej kostek. Podmuch wiatru wdziera się przez
okno, prześlizguje wzdłu\ sali i dopada drzwi. Przeciąg szarpie koszulę, rozwiewa kosmyki czarnych
włosów.
 Bo\e, co z tobÄ… jest?!
Siostra Margo przebiega między łó\kami i chwyta chłopca za ramiona. Jedną ręką przyciskając go do siebie
 drugą usiłuje zatrzasnąć okienne ramy, lecz wiatr wdusza je do środka, napiera wcią\ mocniej.
 Zaziębisz się na śmierć. Kto pozwolił d wstać? Jak mogłeś to zrobić... Jest noc, musisz spać. Sen wraca
siły... Chłopiec patrzy gdzieś daleko poprzez szpaler drzew, gdzie w prześwicie gałęzi płonie czerwona
iskra, jakby na przekór innym gwiazdom nie zmieniająca blasku, nie migająca. Chwilę stoi nieruchomy i tylko
wargi mu dr\Ä….
 Zobacz... Mars  szepcze.
Potem jego głowa osuwa się w dół i cię\ar dała przechodzi
w nagle zdrętwiałe ręce szpitalnej siostry.
 Doktorze! Doktorze!
Krzyk napełnia pokój, wypada przez drzwi, zdyszanym echem
odbija się od ścian korytarzy, szamoce, rozdwaja i przepada
w ciszy.
Wszyscy śpią.
Sobota
Biały sufit i ściany, śnie\na pośdel na łó\kach i ubrania lekarzy.
Biały sufit i ściany, śnie\na pościel na łó\kach i ubrania lekarzy...
Biały sufit i ściany... Tik-tak, tik-tak, czas upływa  przemija
czas...,
Wzdłu\ szeregu emaliowanych łó\ek przesuwa się korowód ludzi
w bieli. Pochylają się nad ka\dym z chorych, coś szepczą między sobą. Doktor Berker jest po ojcowsku
dobroduszny, to znów rzeczowy lub współczujący. Jego głęboko myślące oczy napawają chorych otuchą,
budzÄ… nowe nadzieje.  O, widzÄ™ nowÄ… twarz...
Berker uśmiecha się zatrzymując przed kolejnym łó\kiem w końcu sali. Wpadające przez okno promienie
jesiennego słońca podnoszą zapach aseptycznych środków nad śnie\ną pościelą.
Niedziela
Pierwsze liście opadłe z topól le\ą na \wirze alejki wdeptane w piasek butami ludzi, którzy ju\ stąd odeszli.
Kobieta stoi oparta o pień koślawego, u samych korzeni przegiętego na bok drzewa. Stoi z zamkniętymi
oczyma, jakby występujący ze zmierzchem blask księ\yca twardniejącą poświatą zamienił ją w jedną z
marmurowych postaci. Kamiennych do samego wnętrza. Lecz opadający liść muska jej twarz, wyrywa z
odrętwienia. świr popiskuje cienko pod obcasami butów, gdy odchodzi szybkim krokiem. Wysoka, kamienna
brama i obok \elazna furtka w murze. Skrzyp zawiasów. Nie ogląda się. Idzie młoda i smukła, o pięknej,
trochę smutnej twarzy. Z przodu warkot samochodowych silników i odór spalin. Po bruku snują się cienie.
Ktoś kaszle, ktaś się śmieje. W bramach domów ogniki papierosów  oczy suną jej śladem. Czyjeś kroki na
przedzie, czyjeś kroki za tobą. Domy chylą szklane piętra murów, rozwierają stęchłe przesmyki, znowu
przyjmując ją w posiadanie. I nie potrafi jej pomóc czerwona iskra między zrębami dachów.
Zawieja za wypukłą szybą buszuje z niesłabnącym uporem.
Siedzimy obok siebie, jakby wzajemne zbli\enie mogło
przezwycię\yć chłód ścian. Siedzimy nasłuchując szelestu piasku
nieustępliwie trącego o ściany. Czasami wiatr uderza silniej
i kabinę przebiega dr\enie, jakby metalowy skorupiak otrząsał się
z krzemowych ziaren.
Wydmy kojarzą się zwykle z gorącem, ze słońcem palącym plecy
i powietrzem zachłannie wysysającym ka\dą kroplę potu. Tak
jest na Ziemi, gdzie bli\ej Słońca. Tutaj łachy burego piachu są
jak zaspy śniegu. Nie białe, o nie, lecz dzwigające na sobie
stygmat mrozu i przez to tylko podobne, bo nie ma w nich ani
śladu wilgoci.
Wiatr cichnie nagle. Jeszcze po szybie sÄ…czÄ… siÄ™ stru\ki suchego
piasku, lecz wiemy, zc to ju\ koniec. Tak bywa zawsze  piekło
piaskowej burzy i nagły bezruch. Tylko jednocześnie z zewnętrzna ciszą w nas samych budzi się niepokój,
nie określona trwoga, jakby czyjeś oczy śledziły nas przez szybę, zaglądały do wnętrza rakiety. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl