[ Pobierz całość w formacie PDF ]

powrocie do Hiszpanii, były znikome. Wiele powodów złożyło się na to, że ciągnął ją ze sobą na tę
wyprawę w nieznane. Między innymi przez swój egoizm, a także z powodu osobistych, szczerze
mó¬wiÄ…c, niskich pobudek skazaÅ‚ jÄ… na banicjÄ™, narażaÅ‚ jej życie na równi z życiem swych ludzi.
Wyrzuty sumienia paliły go jak rozżarzone węgle.
W słońcu włosy Pilar nabrały odcienia starego złota.
Promienie ślizgały się po zarysie jej policzka i smukłej szyi, nadając skórze na twarzy i
przedramionach jedwa¬bisty poÅ‚ysk. Refugio powróciÅ‚ myÅ›lÄ… do ostatniej nocy, leżaÅ‚a ufnie
przytulona do niego. N a wspomnienie dotyku jej ciała mocniej zanurzył w wodzie ster.
Jeżeli chmury, które napÅ‚ywaÅ‚y z poÅ‚udniowego za¬chodu, nie przesÅ‚oniÄ… nieba, ostre sÅ‚oÅ„ce spali
skórÄ™ Pi¬lar. Wszyscy bÄ™dÄ… poparzeni. Może kapelusz rzuci choć trochÄ™ cienia na jej twarz. Nie
myÅ›laÅ‚ wyÅ‚Ä…cznie o jej bo¬leÅ›nie opalonej skórze. ObawiaÅ‚ siÄ™ o zdrowie dziewczy¬ny. Mężczyzni
byli przyzwyczajeni do przebywania na słońcu, ona nie. Podobnie zresztą jak Luisa i Isabel.
Pilar odwróciła się i spojrzała na Refugia. - Czy coś cię zaniepokoiło? - spytała.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że marszczy czoło i zaciska zęby. Czym prędzej rozluznił mięśnie.
- Nie, nie. Po prostu jest mi tak wesoło jak mułowi, który dzwiga na grzbiecie ładunek siana i nie
wie, gdzie go zrzucić. Co jeszcze może mnie teraz niepokoić?
- Wiele rzeczy. Ale żadna z nich nie jest warta, żeby popadać w przygnębienie.
- A co mi pozostaÅ‚o? W tej chwili nie mam nic lepsze¬go do roboty.
- Jeżeli myślisz o Nowym Orleanie, to naprawdę nie ty jesteś winny pożaru.
- Dotąd nie przyszło mi to do głowy.
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
- Domyślam się, czego się boisz. Podejrzewasz, że znowu wpadnę w depresję i zostawię cię na
pastwÄ™ losu. - Wcale nie - zaprzeczyÅ‚a, patrzÄ…c na niego z powa¬gÄ…. - Jestem przekonana, że wtedy
świadomie uciekłeś od rzeczywistości.
- Pochlebiasz mi.
- Nie sądzę. A poza tym nie doceniasz mnie. Myślę, że poradziłabym sobie. Może potrzebowałabym
wspar¬cia, kto wie, czy nie wpadÅ‚abym w tarapaty, ale jakoÅ› bym siÄ™ urzÄ…dziÅ‚a.
Ogarnęło go dziwne uczucie, jakby niepokój.
- Zdaje się, dajesz mi do zrozumienia, iż poczyniłaś już pewne plany - powiedział ostrzej, niż
zamierzaÅ‚. ¬Sama mi o tym opowiesz czy każesz zgadywać?
- Ani jedno, ani drugie. Nie wszyscy mówiÄ… tak alu¬zyjnie jak ty. Po prostu stwierdziÅ‚am fakt.
- Więc sama to wymyśliłaś?
- A któż by inny? Nie mam nikogo, kto by za mnie myślał.
- Czy to oznacza, że nie masz zamiaru brać pod uwa¬gÄ™ moich intencji?
- To znaczy tylko tyle, że nie uważam, iż ponosisz za mnie odpowiedzialność.
Coraz lepiej potrafiła odgadywać jego myśli. Powinien mieć się na baczności.
- W takim razie SIę mylisz. Odpowiadam za ciebie, odkąd przystałem na twój plan tam, w ogrodzie.
Cokol¬wiek byÅ› powiedziaÅ‚a, nie zwolni mnie to z zobowiÄ…zaÅ„ wzglÄ™dem ciebie.
- Jeżeli odpowiada ci rola męczennika, nie potrafię cię od niej odwieść.
- Ale przyznasz, że dobrze jÄ… odgrywam? - MiaÅ‚ na¬dziejÄ™, że nie dostrzegÅ‚a goryczy w jego gÅ‚osie.
- Doskonale. I właśnie dlatego czuję, że obwiniasz się za pożar N owego Orleanu.
- Brzmi to caÅ‚kiem logicznie. - Mocniej uderzyÅ‚ ste¬rem o wodÄ™.
- Uważasz, że powinieneÅ› byÅ‚ powstrzymać Estebana.¬PokrÄ™ciÅ‚a gÅ‚owÄ…. - Niby jak miaÅ‚eÅ› tego
dokonać?
- Należało go zabić jak jadowitego węża, by już nie miał szansy więcej kąsać.
- Ty tak nie potrafisz.
- Nie. Ale czy nie sądzisz, że to zle? - Zawiesił głos, czekając, co mu odpowie.
- Niektórzy mogą tak myśleć - odparła, patrząc mu w oczy. - Lecz ja cię rozumiem. - Gdybyś zabił
go z zim-
ną krwią, okazałbyś się takim potworem jak on. Jest w tym wszystkim dużo mojej winy. Być może
znalazÅ‚byÅ› jakiÅ› bezpieczniejszy sposób, żeby siÄ™ dostać do jego do¬mu, gdybym z tobÄ… nie poszÅ‚a.
- A może nigdy bym się nie zdobył na to, żeby się tam wedrzeć? Nie ma co snuć domysłów. To ja
zadecy¬dowaÅ‚em, w jaki sposób znajdziemy siÄ™ w domu twego Ojczyma.
- Ale musiaÅ‚eÅ› mieć na wzglÄ™dzie moje bezpieczeÅ„¬stwo, co w efekcie przyczyniÅ‚o siÄ™ do pożaru.
Może nie doszłoby do walki i pojedynku w kaplicy, gdybym się w to wszystko nie wmieszała?
- Nie odżałowałbym, bo szukałem pretekstu, żeby go nadziać na szpadę. Szczególnie jak
zobaczyłem Vicente. To nie twoja wina, że mi się nie udało.
- Chcesz mnie pozbawić poczucia winy, podobnie jak możliwości odpowiadania za siebie?
- Nigdy nie zamierzaÅ‚em ciÄ™ czegokolwiek pozba¬wiać. - Te sÅ‚owa zdawaÅ‚y siÄ™ wisieć miÄ™dzy nimi,
gdy skrzyżowali spojrzenia.
~ Zamiary siÄ™ zmieniajÄ… - zauważyÅ‚a oblana rumieÅ„¬cem, który miaÅ‚ niewiele wspólnego z
dziaÅ‚aniem sÅ‚o¬necznych promieni.
- Podobnie jak ludzie - dopowiedział, kiwając głową"
- O czym tam tak zawzięcie dyskutujecie? - zapytał Vicente, oglądając się przez ramię"
- O kradzieży i dobrych intencjach - zbył go Refugio.
- Ach, chodzi o szkatułkę? Zajrzałem do niej, wiesz?
- N o, niezupełnie o szkatułkę - odpowiedział nieco zniecierpliwiony Refugio, puszczając mimo
uszu wyraz¬ny wyrzut w gÅ‚osie mÅ‚odego czÅ‚owieka.
- Uważam, że powinniśmy o tym porozmawiać - nie ustępował Vicente. - Wyobrażasz sobie, jak się
czułem, uczestnicząc w rabunku? - Nieco zmieszany, patrzył z powagą na brata.
- Pewnie lepiej bym to sobie wyobraziÅ‚, gdybym prze¬widziaÅ‚, że na tym uniwersytecie zmieniÄ… ciÄ™
w Å›wiÄ™tosz¬kowatego durnia.
- Tak jest, powyżywaj się na mnie. - Odsłonił zęby w sztucznym uśmiechu. - Zdążyłem się do tego
przy¬zwyczaić, ale wez pod uwagÄ™ seflOritÄ™ Pilar.
- Jak na tak krótką znajomość zbyt poufale mówisz o tej damie - zwrócił mu uwagę Refugio. -
Poznałem ją przed tobą, mój bracie.
- Czyżby?
Uprzejmy ton Refugia niósł ze sobą ostrzeżenie, lecz Vicente zignorował je.
- Najpierw skontaktowała się ze mną.
- Więc dlaczego nie pośpieszyłeś jej z pomocą?
Mogłeś wzorem legendarnych mauretańskich książąt porwać ją na swego rumaka i uwiezć daleko
od przeÅ›la¬dowców.
- Nie prosiła mnie o pomoc - wykręcił się sprytnie. Refugio skłonił głowę przed Pilar.
- Moje gratulacje. ZyskaÅ‚aÅ› nowego rycerza. NastÄ™p¬nego w kolejce.
- CzujÄ™ siÄ™ zaszczycona.
- Nie wątpię - stwierdził zgryzliwie, po czym zwrócił się do Vicente: - A wracając do złota. Gdzie
masz szkatułkę?
Vicente ponownie spochmurniał.
- Nie mogÅ‚em jej zabrać, kiedy sprawdziÅ‚em, co za¬Wiera.
- Zostawiłeś ją?
KiwnÄ…Å‚ gÅ‚owÄ…, nie odrywaiÄ…c wzroku od twarzy Refu¬gia, który patrzyÅ‚ na mÅ‚odszego brata z
rosnÄ…cym rozba¬Wieniem. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • littlewoman.keep.pl