[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Wejdz i dobrze się przyjrzyj - rzekł starzec i wszedł do środka. Podszedł do
klatki z rękoma wyciągniętymi przed siebie. - Nie ma to jak w domu - powiedział
i zacisnął palce na prętach. - No cóż, jeszcze tylko kilka dni.
- Zamykasz się tutaj? - zapytał Trey.
- Ta. Zainstalowałem zamek czasowy. Wchodzę tam, zamykam za sobą.
Drzwi się otworzą dopiero po czternastu godzinach. Albo to, albo włóczyć się
gdzieś, nie mając pewności, czy przypadkiem nie rozerwę komuś gardła.
Trey spojrzał na klatkę, potem na mężczyznę.
- Przecież nie widzisz. Jak możesz komuś zagrażać, skoro nie widzisz?
Wuj roześmiał się.
- Tak, to jest niesłychanie uciążliwe. Sprawia, że twoje przekleństwo staje się
jeszcze gorsze, niż było. Bo oto przez jeden dzień w miesiącu ja widzę! Domyślasz
się kiedy? Tak, potrafię wyczołgać się z tej ciemności, w której żyję, tylko
wówczas gdy staję się psychopatycznym wilkołakiem zdolnym do zabicia
każdego, kto stanie mi na drodze.
Trey patrzył na starca przerażony.
- Och, nie widzę idealnie. Ale wystarczy jedno oko, żebym się zorientował w
terenie i... zapolował. Znowu prychnął i się skrzywił. - Tak więc zamykam się
w tej celi. Jak przystało na dobrego wolfana. Zamykam się tu, choć mógłbym
wtedy patrzeć na świat. I co ty na to?
Trey nic nie odpowiedział. Długo wpatrywał się w klatkę, próbując sobie
wyobrazić, jak to jest być zamkniętym w czymś takim.
- Teraz ja tu będę - powiedział. - Z tobą.
- Mówiłem ci, że kiepski ze mnie kompan. - Frank przeczesał dłonią rzadkie
włosy i westchnął. - Ale możesz tu zostać, jeśli chcesz. Przebyłeś kawał drogi,
więc tyle mogę dla ciebie zrobić. - Odwrócił się, jakby chciał odejść, zatrzymał się
jednak i powiedział: - Możemy mieć gości. Nie mieszkam tu zupełnie sam.
8
Lucien spotkał się z kurierem przy windzie w podziemnym parkingu.
Motocyklista nosił czarną skórzaną kurtkę, a jego twarz była prawie
niewidoczna za przyciemnioną osłoną hełmu. Podał wampirowi przesyłkę i
bez słowa obróciwszy się na pięcie, wrócił do swojej maszyny.
Gdy drzwi windy się otworzyły, Lucien się zawahał -jak zawsze w tym
momencie - i upewnił, czy jest sam. Pomimo całkowitej ciemności rozpoznawał
każdy szczegół swojego mieszkania. Zadowolony, że nikogo nie zastał, skierował się
do swojego biura. Zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie plecami i zacisnął
powieki, przygotowując się do tego, co zamierzał zrobić. Z pakunkiem w dłoni
podszedł do biurka i brzegiem pudełka odsunął kilka rzeczy, by zrobić miejsce.
Przesyłka przypominała jedno z tych niedużych pojemników, w których
przysyłano zimne przekąski na pikniki lub na plażę. Lucien drżącymi dłońmi rozsu-
nął zapięcie i delikatnie podniósł sztywne wieko.
W środku znajdowały się dwie torby z krwią. Wypełnione po brzegi
przypominały ogromne jagody nabrzmiałe szkarłatną cieczą. Lucien podniósł
jedną, obszedł biurko i usiadł w dużym skórzanym fotelu. Podrzucił w dłoni torbę,
napawając się jej przyjemnym ciężarem, i natychmiast poczuł dreszcz ekscytacji
przed tym, co miało nastąpić.
Otworzył jedną z szuflad biurka i spojrzał na sprzęt medyczny, który w niej
trzymał. Miał wszystko, czego potrzebował do podania sobie krwi dożylnie, co
robił regularnie od czasu, gdy porzucił swoje dawne życie. Wciąż potrzebował
krwi, lecz nie zdobywał i nie przyjmował jej tak samo, jak wampiry robiły to od
wieków. Każdego dnia o tej samej porze z laboratorium krwi, jednego z jego
przedsięwzięć, dostarczano mu ten potrzebny do życia płyn.
Zaczął już wyjmować sprzęt z szuflady, lecz po chwili znieruchomiał z dłonią
zaciśniętą na opakowaniu igieł. Po raz kolejny zerknął na torbę z krwią i pomyślał o
tym, kiedy to ostatni raz próbował tej słodkawej, lepkiej cieczy.
Co za różnica, w jaki sposób przyjmuję krew? Przecież nic się nie stanie, jeśli
ten jeden raz jÄ… wypijÄ™? .
Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić te myśli, i zmarszczył brwi.
Oszukiwał samego siebie. Przecież nie pierwszy raz musiał walczyć z tą
animalistyczną pokusą jakże charakterystyczną dla jego rodzaju. Ostatnio jednak
zaczął odczuwać żądzę i nie mógł oprzeć się przeświadczeniu, że obudziło się coś,
co tłumił w sobie od dawna.
Odchylił głowę, a z jego ust wydobyło się długie westchnienie.
Nieświadomie poszukał dłonią miejsca, w którym jego brat Kaliban głęboko
zatopił zęby. Gdy się zorientował, co robi, spojrzał na bliznę. Przez chwilę się
zastanawiał, czy to możliwe, żeby zostało pod nią coś jeszcze, pamiątka po
ostatniej walce z bratem, czy może w jakiś sposób zakażenie, które omal go nie
zabiło, zmieniło coś w głębi jego istoty.
Jeszcze raz spojrzał na torbę, którą trzymał w dłoni, i poczuł, jak jego serce
bije szybciej. Naprawdę nie było istotne, w jaki sposób przyjmie krew, skoro
nikt z tego powodu nie cierpiał. Skoro została oddana dobrowolnie.
Z ociąganiem otworzył inną szufladę i wyjął z niej mały nóż do otwierania
listów. Przyłożył czubek ostrza do grubego plastiku i nacisnął. Upije tylko łyk.
Tylko tyle, żeby samemu sobie udowodnić, że nic się nie stanie, że jego
pragnienie jest wyłącznie wynikiem stresu, a nie zmian fizjologicznych, jakie w
nim zachodzÄ….
Kiedy szkarłatna ciecz chlusnęła przez nacięcie, Lucien szybko przybliżył torbę
do twarzy i przywarłszy wargami do otworu, zaczął ssać łapczywie. Z ustami
pełnymi zimnej krwi odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Nie potrafił
powstrzymać zduszonego jęku, gdy ciecz spłynęła mu do gardła.
Była za zimna, ale i tak poczuł przyjemnie metaliczny smak w ustach. Smak,
który niósł ze sobą strumień wspomnień i emocji. Na myśl o tym zaczął ssać
jeszcze Å‚apczywiej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]