[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Zastanawiam się... - powiedział.
Shrivenham patrzył na niego uprzejmie i wyczekująco.
- Zastanawiam siÄ™ - podjÄ…Å‚ sir Rupert - czy to nie jest przypadek spowodowany zieleniÄ… Scheelego.
Shrivenham milczał w zakłopotaniu.
Przed mostem Feisal samochód skręcił w lewo do Ambasady Brytyjskiej.
Sir Rupert nagle pochylił się do przodu.
- Proszę się zatrzymać na chwilę - powiedział rozkazująco. - Tak, po prawej. Tam gdzie te garnki.
Samochód podjechał miękko do prawego krawężnika i zatrzymał się.
Znajdował się tam mały iracki sklepik zawalony garnkami z surowej białej gliny i dzbanami na wodę.
Niewysoki krępy Europejczyk, który rozmawiał z właścicielem sklepu, oddalił się w kierunku mostu w chwili, gdy podjechali.
Shrivenhamowi wydawało się, że to Crosbie z I and P, którego spotkał raz czy dwa.
Sir Rupert wyskoczył z samochodu i ruszył zamaszyście do sklepiku. Wziął jeden garnek i zaczął rozmawiać po arabsku z
właścicielem, ale w tak szybkim tempie, że Shrivenham nic nie mógł zrozumieć: mówił po arabsku powoli, przychodziło mu
to z trudem i miał ograniczony zasób słów.
Sprzedawca uśmiechał się, rozkładał szeroko ręce, gestykulował, coś tłumaczył. Sir Rupert wyciągał rozmaite garnki i o coś
pytał. W końcu wybrał dzban z wąską szyjką, wepchnął właścicielowi do rąk pieniądze i wrócił do samochodu.
- Ciekawa technika - powiedział sir Rupert. - Wyrabiają to w ten sam sposób od tysięcy lat, ten sam kształt mają dzbany w
jednym z górskich regionów Armenii.
Włożył palec do wąskiego otworu, obracając nim w kółko.
- Surowa robota - stwierdził Shrivenham bez entuzjazmu.
- Och, to nie żaden wyrób artystyczny, ale interesujący z punktu widzenia historycznego. Widzi pan te ślady ucha?
Można uzyskać niejedną informację historyczną na podstawie obserwacji prostych sprzętów codziennego użytku. Mam tego
całą kolekcję.
Samochód skręcił w bramę Ambasady Brytyjskiej.
Sir Rupert od razu poszedł do swojego pokoju. Shrivenham był lekko ubawiony, zauważył bowiem, że sir Rupert, po całym
wykładzie o glinianych garnkach, zostawił nonszalancko swój dzban w samochodzie. Shrivenham rozmyślnie zaniósł go na
górę do pokoju sir Ruperta i ostrożnie postawił na nocnym stoliku.
- Pański dzban, sir.
- Co? A, dziękuję, młody człowieku.
Sir Rupert wyglądał na roztargnionego. Shrivenham powtórzył raz jeszcze, że niedługo będzie lunch, zapytał, czego sir Rupert
się napije, po czym wyszedł z pokoju.
Kiedy sir Rupert został sam, zbliżył się do okna, wyjął z dzbana karteczkę i rozwinął ją. Wygładził ręką. Było coś na niej
napisane w dwóch linijkach. Przeczytał uważnie tekst, następnie podpalił papier zapałką.
Wezwał służącego.
- Słucham, sir. Czy mam rozpakować walizki?
- Na razie nie. Chcę, żeby przyszedł tutaj pan Shrivenham. Po chwili zjawił się Shrivenham. Spytał z lekką obawą w głosie:
- Mogę w czymś pomóc, sir? Czy coś jest nie w porządku?
- W moich planach zaszła zasadnicza zmiana. Mogę oczywiście liczyć na pańską dyskrecję?
- W stu procentach, sir.
- Już dawno nie byłem w Bagdadzie, faktycznie od wojny. O ile wiem, hotele położone są głównie na drugim brzegu?
- Tak, sir. Na ulicy Raszida.
- Nad Tygrysem?
- Tak. Największy to Babylonian Pałace, raczej dla urzędowych gości.
- A zna pan hotel Tio?
- Oczywiście, wielu ludzi się tam zatrzymuje. Dość dobra kuchnia, a prowadzi go przezabawny człowiek, Marcus Tio. Jest on
w Bagdadzie prawdziwÄ… instytucjÄ….
- Niech mi pan zarezerwuje pokój w tym hotelu.
- Jak to? Nie zostanie pan w ambasadzie? - dopytywał się nerwowo Shrivenham. - Ale... przecież... wszystko jest ustalone...
- Ustalone, ustalone. Ustalenia można zmieniać - warknął sir Rupert.
- Tak, oczywiście, sir. Nie chodziło mi... Shrivenham urwał. Miał przeczucie, że kiedyś będą z tego powodu kłopoty.
- Muszę przeprowadzić pewne rozmowy delikatnej natury. Nie mogę tego zrobić tu, w ambasadzie. Proszę, żeby mi pan
zarezerwował pokój w hotelu Tio i chciałbym opuścić ambasadę w sposób możliwie dyskretny. To znaczy, nie chcę jechać do
Tio służbowym samochodem. Proszę też o zabukowanie miejsca na samolot do Kairu na pojutrze.
Shrivenham był coraz bardziej przestraszony.
- Sądziłem, że zostanie pan pięć dni...
- To już nieaktualne. Muszę koniecznie jechać do Kairu, kiedy tylko zakończę sprawy tutaj. Byłoby wręcz niebezpieczne,
gdybym został dłużej.
- Niebezpieczne?
Ponury uśmiech przemknął nagle po twarzy sir Ruperta i zupełnie zmienił jej wyraz. Jego zachowanie, które Shrivenham
przyrównywał do zachowania pruskiego sierżanta, również uległo zmianie. Okazał się naraz człowiekiem sympatycznym.
- Bezpieczeństwo rzadko bywało moim hobby, to prawda - powiedział. - Ale w tym wypadku nie chodzi tylko o mnie. Moje
bezpieczeństwo to bezpieczeństwo wielu innych ludzi. Więc niech pan zrobi to, o co pana proszę. Jeśli będą kłopoty z biletem
lotniczym, proszę potraktować to jako sprawę pierwszorzędnej wagi. Pozostanę do wieczora
w pokoju, póki stąd nie wyjadę. - I dodał, podczas gdy Shrivenham stał osłupiały: - Oficjalnie jestem chory. Zachorowałem na
malarię. - Shrivenham pokiwał głową. -Nie będę więc nic jeść.
- Ale przecież możemy panu przysłać na górę...
- Dwadzieścia cztery godziny postu nie stanowiły dla mnie problemu. Bywałem dłużej głodny na niektórych wyprawach.
Proszę zrobić tak, jak panu mówię.
Shrivenham spotkał na dole kolegów i jęknął w odpowiedzi na ich pytania.
- Zcisła tajemnica, afera na wielką skalę - powiedział. - Nie mogę rozszyfrować tej jego napuszoności. Czy jest prawdziwa, czy
udana. Tego powiewającego płaszcza i pirackiego kapelusza, i całej reszty. Człowiek, który czytał jakąś jego książkę,
powiedział mi, że chociaż jest on trochę pyszałkowaty, naprawdę dokonał tego wszystkiego i był w tych wszystkich miejscach,
ale sam nie wiem... Chciałbym, żeby tu był Thomas Rice, on by się z tym uporał. Właśnie... przypomniałem coś sobie, co to
jest zieleń Scheelego?
- Zieleń Scheelego? - zastanawiał się kolega Shrivenhama marszcząc brwi. - To ma jakiś związek z klejem do tapet. Trucizna.
Chyba rodzaj arszeniku.
- Do licha! - zawołał Shrivenham szeroko otwierając oczy. - Myślałem, że to choroba. Odmiana ameby.
- Nie, to jakieś chemikalia. %7łony wykańczają tym mężów albo odwrotnie.
Shrivenham zamilknął przerażony. Zaczynał rozumieć pewne nieprzyjemne fakty. Crofton Lee sugerował, że Thomas Rice,
radca ambasady do spraw Wschodu, nie jest chory na nieżyt żołądka, ale zatruty arszenikiem. Na dodatek sir Rupert dawał do
zrozumienia, że jego życie jest w niebezpieczeństwie, a decyzja, że nie zje ani nie wypije niczego, co pochodzi z kuchni
Ambasady Brytyjskiej, wstrząsnęła do głębi godnym Brytyjczykiem Shrivenhamem. Nie wiedział zupełnie, co z tym
wszystkim robić.
Rozdział dziesiąty
Bagdad zrobił niekorzystne wrażenie na Victorii. Dusiła się w gorącym żółtym pyle. Przez całą drogę z lotniska do hotelu Tio
świdrowało jej w uszach od ciągłego, nieustającego hałasu: trąbiące z szaleńczym uporem samochody, gwizdki i znowu
ogłuszające bezsensowne klaksony. Na ten ciągły ryk ulicy nakładał się, równie nieustający, drobny terkot głosu pani
Hamilton Clipp.
Victoria dotarła do hotelu Tio zupełnie otumaniona.
Od pełnej fanfar ulicy Raszida biegła w stronę rzeki Tygrys niewielka uliczka, skąd małe schodki prowadziły do hotelu Tio.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]