[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiadomością dla listonosza, żeby zaniósł ją do sklepu papierniczego, lecz nawet tego nie mam
szans uczynić. W nocy pakują nas do dwuipółtonowych ciężarówek, takich samych jak te, które
nas tutaj przywiozły, i cicho, z wygaszonymi światłami wywożą nas z Bidulph. Cała akcja
przebiega migiem, nie ma mowy, aby nawiązać z kimś kontakt. Czuję się, jakbyśmy uciekali z
więzienia o zaostrzonym rygorze. Z trudem powstrzymuję się od łez. Przygniata mnie poczucie
winy wobec Vi, Mary, Toma i siebie samego. Jak prędko wszystko legło w gruzach! Przez całą noc
suniemy po opustoszałych drogach. Zatrzymujemy się dopiero o świcie. Ciężarówki mają
postawione budy, ponieważ siąpi lekki deszcz. Zaciągnięte z tyłu plandeki zasłaniają nam widok,
ale za to ochraniają przed szprycami wody bijącymi spod kół. Tłoczymy się w mroku, ściskając
kurczowo karabiny i worki. Nasze hełmy co chwila uderzają o siebie, przez co słychać nieustanny
grzechot. Przed opuszczeniem koszar nakarmili nas hot dogami i fasolą, derki zostawiliśmy na
pryczach. Nasze zbite ciasno ciała wydzielają teraz duszącą woń fasoli, którą przesiąkły wełniane
ubrania. Zaczynam podejrzewać, że Niemcy przystąpili do ataku, a my pędzimy, żeby ich
zatrzymać. Jestem kompletnie zdezorientowany. Wyskakujemy z ciężarówek i natychmiast nasze
twarze i ręce owiewa wilgotna bryza ciągnąca od morza. Do reszty straciłem już poczucie czasu i
przestrzeni. Jestem gotów się okopywać. Dzielą nas jednak na drużyny i kierują do namiotów. W
środku stoją stare składane łóżka, na które padamy plackiem, nie zdejmując płaszczy wydanych
nam parę dni wcześniej. W hełmie z wykładziną, w kamizelce, butach i płaszczu wyglądam, jak
gdybym brał udział w wyprawie na Arktykę. Po twarzy spływają mi zimne strużki potu. Andersen i
Miller ganiają między namiotami, każąc nam siedzieć w środku i czekać na rozkazy. Ciekawe
jakie. Słońce schowało się za chmurami, ale w namiocie, mimo wietrzyku, robi się gorąco. Ktoś
stwierdza, że to nie ocean, tylko kanał La Manche, a ja mu wierzę. Nie wiem dlaczego, ale wierzę.
Pewnie dlatego, że każdy, z kim rozmawiam, uważa, że właśnie tam się znajdujemy. Wszyscy
jesteśmy przekonani, że stanowimy część wielkiej inwazji, która tylko patrzeć, jak ruszy. Po jakimś
czasie Miller i Andersen wracają i każą nam kopać doły. Może mam rację co do niemieckiej
inwazji. Aapiemy za nowiuteńkie saperki i dwójkami bierzemy się do kopania. Zdawkowe
rozmowy przechodzą w głośne posapywanie. Większość zrzuciła z siebie płaszcze, niektórzy zdjęli
nawet kamizelki polowe. Ta decyzja o okopywaniu siÄ™ wyglÄ…da mi na nie planowanÄ… i
spontaniczną. Nie oszczędzamy się. Od czasu do czasu zerkam w dół, gdzie widać wodę. Jesteśmy
na półmetku, gdy przechodzący żołnierze każą nam iść do namiotu i odebrać posiłek. Dochodzi
dziewiąta rano. %7łeby się uwinąć, dyżurujący w kuchni musieli wyjść pierwsi. Umieramy z głodu -
jajecznica, kiełbaski i kawa momentalnie znikają w naszych żołądkach. Dokładek nie ma.
Zaganiają nas z powrotem do na wpół ukończonego okopu. Razem z Gallagherem, który zajmuje
łóżko obok mnie, wykopujemy klasyczny okop ze stanowiskiem ogniowym i wszystkim, co trzeba.
Gdyby nie twarde skały, poszłoby nam jak z płatka. Kamienie rzucamy na kupę od strony wody,
czyli, jak przypuszczamy, z przodu okopu. Spoceni siadamy na dnie i zdejmujemy hełmy, żeby
odsapnąć. W dalszym ciągu nie wiemy, co jest grane. Wszyscy nabrali wody w usta. Może to tylko
ćwiczenia polowe, ale jeżeli tak jest, to tym razem przeholowali. W końcu zjawia się Andersen w
asyście Millera i robią zbiórkę. Zbieramy rozrzucony sprzęt i ustawiamy się w szyku regularnego
plutonu. Myślałem, że zwiad i rozpoznanie to coś nadzwyczajnego, a tymczasem, poza szkoleniem
w Fort Jackson, służba wygląda tak samo jak w innych drużynach, plutonach i pułkach piechoty.
Tyle że jest nas mniej. W sumie to dobrze, jednak w boju będzie to działać na naszą niekorzyść.
Podczas gdy Miller wywołuje nazwiska, przez głowę przelatują mi dziwaczne, nieskładne myśli.
Andersen staje obok porucznika Brensona na czele plutonu i daje rozkaz Spocznij!
- %7łołnierze, przepraszam, że targam was tutaj po ciemku, nie zamieniając z wami słowa, ale
nie mogłem temu zaradzić. Szanuję wasz wysiłek - zachowaliście się jak prawdziwi żołnierze. Nie
mogę za wiele wyjawić, ale wiedzcie, że było warto, nawet jeśli te okopy do niczego nam się nie
przydadzą. Kazano mi migiem sprowadzić was tutaj i przygotować do walki. Najwyrazniej komuś
puściły nerwy, ale nic nie szkodzi. Jak już zapewne wiecie, stoimy przed poważnym zadaniem -
inwazją na Francję. Pójdziemy tam dużymi siłami, u boku Anglików, Francuzów i Kanadyjczyków.
Spodziewamy się natrafić na silną niemiecką linię umocnień. Mamy ją przełamać tak szybko i
sprawnie, jak to tylko możliwe. Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że to nie będzie łatwe. %7łe
będzie wymagało od was wielkiego poświęcenia, męstwa i profesjonalizmu. Do tego wyzwania
przygotowywaliśmy was w czasie szkolenia. Nie muszę wam mówić, ile zależy od najbliższej
potyczki. Wiecie równie dobrze jak ja, że atak na okopane formacje wroga należy do
najtrudniejszych. Jestem jednak pewien, że mając po swojej stronie prawdę i sprawiedliwość,
zwyciężymy. Słuchając go, niemal przewiduję, co zaraz powie. Mała z tego pociecha. Oczami
wyobrazni widzę pływające w morzu trupy, słyszę, jak karabiny maszynowe omiatają plaże
gradami kul, wiem, że nacierające wojska zostaną zarzucone granatami mozdzierzowymi i
armatnimi pociskami. Próbuję nie ulec panice. Boję się, ale nie na tyle, aby wystąpić z szeregu i
oznajmić, że odmawiam udziału w ataku. Jest głupi i niepotrzebny. Musi być inny sposób zdobycia
tych okopanych fortyfikacji niż rzucanie się na nie własnymi ciałami. %7łołądek mi się burzy, w
ustach czuję smak jajek, a zwłaszcza kiełbasek, które zjedliśmy na śniadanie. Zastanawiam się,
kiedy sforsujemy tę wodną przeszkodę i brnąc przez płyciznę, wylądujemy na francuskiej plaży.
Może jeszcze dziś wieczorem albo jutro rano. Słucham, ale staram się zagłuszyć myśli. I tak nic nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]